Zawsze można zrobić coś dla siebie

Wielu Polaków może powiedzieć, że życie emigracyjne nie jest usłane różami, a nawet w tych przypadkach, kiedy wiele rzeczy układa się dobrze, czy też wręcz doskonale i nazywamy to wówczas szczęściem, którego szukaliśmy na obczyźnie.

Lata spędzone poza krajem pochodzenia zmieniają nas samych, zmieniają też perspektywę, z której oglądamy Polskę, ale zmieniają także nasze zachowania, które obserwuję od lat. Przybywając do Irlandii, jesteśmy „rozedrgani”, chcemy zawojować wyspę, chcemy pokazać się z najlepszej strony i że jesteśmy najlepsi we wszystkim. Tego nie musimy już robić, bo Irlandczycy to doskonale wiedzą, a pomogli nam w tym rodacy, którzy hurtowo pojawiali się na Szmaragdowej Wyspie tuż po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej.

Na marginesie, Szmaragdowa Wyspa i Zielona Wyspa to dwa różne określenia, a wyjaśnił mi to mój przyjaciel, chociaż zapomniałem, jaka jest różnica, więc zapytam go o to ponownie w piątkowym „Studiu Dublin”.

Wracając jednak do clou felietonu, również ja myślałem, że mam już wszystko, więc ustabilizowane życie prywatne, cokolwiek miałoby to znaczyć, dobrą pracę, zarówno tę medialną, jak i tę, którą wspieram swoją przyszłą emeryturę, aż nagle zaczęły nadchodzić informacje burzące cały ten spokój. Zaczęło się od wiadomości, że trzeba będzie zmienić mieszkanie, a tamto bardzo lubiłem, by następnie trafić do szpitala i zaspokajać ciekawość lekarzy, którzy usilnie chcieli pooglądać mnie w środku.

Zgodziłem się, a to przez jedno z badań, kiedy sam siebie i to pierwszy raz w życiu widziałem z perspektywy wnętrza, i co mnie zaskoczyło, również tam szału nie ma, czyli mam, co powinienem mieć, choć lekko zdezelowane hulaszczym trybem życia.

Operacja zmieniła jednak moją perspektywę postrzegania wielu spraw, choć wciąż medykom nie udaje się mnie przekonać, że w moim wieku powinienem prowadzić spokojniejszy tryb życia, więc oni swoje, a ja i tak robię, co mi się podoba, bo „to nie do mnie tak, do mnie nie”. Ta pooperacyjna perspektywa kazała mi jednak zastanowić się, czy przez przypadek nie powinienem lekko zmodyfikować moich obowiązków zawodowych, a nadarzała się ku temu okazja.

Jako wieloletni i uznany pracownik sektora automotive, nie musiałem właściwie nic robić w zakresie zatrudnienia, bo pracę miałem gwarantowaną do końca moich dni, zarobki bardziej niż przyzwoite, a i dużo swobody w zakresie świadczonej dla amerykańskiego krwiopijcy pracy.

Stwierdziłem jednak, że po ponad ośmiu latach, to może bardziej chcę iść teraz inną drogą, a to przyniosło skutek w postaci złożenia przeze mnie wypowiedzenia, na które składało się kilka kwestii. Były rozmowy z czynnikami najwyższymi w firmie, czyli sam szef pofatygował się, by dopytać o intencje zwolnienia, a i sugerował, że może powinienem jeszcze przemyśleć ten ruch.

Zbliżały się wakacje, a ja pracę kończyłem dokładnie 25 czerwca, więc uznałem, że to doskonały czas, by takie sobie zrobić. Na początku plan obejmował lipcowy wypoczynek na łonie przyrody, ale że lato było słabe, to i kąpielami słonecznymi nie było zbyt wielu okazji się cieszyć. Nadszedł sierpień i wówczas już miałem się wziąć za poszukiwanie zatrudnienia, już odpalać internety, żeby ogłoszenia o „sytuacjach vacant” szukać, ale naszła mnie myśl, że skoro uczniowie w szkołach mają dwa miesiące wolnego, to i ja takiego chcę.

Leniuchowałem słodko do września, a wraz z rozpoczęciem roku szkolnego, rozpocząłem nienachalne poszukiwanie mojego nowego miejsca pracy. Bardzo nienachalnie, bo na początku zastanawiałem się, co ja w zasadzie chciałbym robić, a i po niecałych dwóch tygodniach moje myśli zostały sprecyzowane. W końcówce września, bo wciąż bez napięć przeglądałem ogłoszenia, zwiększyłem nieco intensywność poszukiwań, ale już wówczas z dużym ukierunkowaniem.

Trwało to jakiś czas, a że spieszyć się nie musiałem, postawiłem na systematyczność i wyłącznie na działy, które leżą w moim zakresie zainteresowań.

Wysłałem jedno Curriculum Vitae, wysłałem drugie i trzecie i nic. Typowe pomyślałem, bo to jednak Irlandia, aż nadszedł ten październikowy dzień, w którym na czwarte przyszła odpowiedź. W tej zawarta została informacja, iż dział HR chciałby ze mną przeprowadzić rozmowę kwalifikacyjną, ale wideo, bo ja mieszkam w Galway, a HR to jednak jest ze stolicy i drobnomieszczanina nie chcą fatygować podróżą.

Ta odbyła się w umówionym czasie, padały różne pytania, także o dotychczasową drogę zawodową, a i te podchwytliwe, czyli, co bym zrobił w jakiejś sytuacji? „Takie sztuczki nie ze mną, Bruner” pomyślałem, przypominając sobie serial „Stawka większa niż życie”, więc mówiłem to, co HR chciał usłyszeć, a i nie dałem się złapać na ukryte w pytaniach pułapki.

Po 30-minutowej rozmowie HR stwierdził, że teraz to on się musi zastanowić, a i postraszył, że kandydatów jest kilku, więc będzie się mnie i ich oceniać, również poprzez rozmowy z byłymi pracodawcami. HR zaznaczył jednak, że tego samego dnia, a najdalej kolejnego otrzymam wykrętną odpowiedź, niezależnie od tego, jaką będzie.

Po kilku godzinach odezwał się telefon, a głos w słuchawce stwierdził, że byłem „bezkonkurencyjny”, a i opinie o mnie z poprzednich firm są bardzo dobre, więc, czy przyjmę propozycję zatrudnienia? Łaskawie wyraziłem zgodę, co otworzyło mi drogę do dalszej kariery, ale obecnie w sektorze healthcare, a to oznacza, że bardziej niż odległym od wcześniejszego.

Co jednak chciałem powiedzieć w tym felietonie, bo to taki trochę ukryty przekaz, że wciąż mamy, jako element napływowy, a widzę to u wielu osób, poczucie pewnej niższości zawodowej. Wielu z nas nie do końca wierzy w siebie, nie ufa swoim umiejętnościom, a i zamyka się w wyimaginowanych strefach komfortu. Część Polaków jest też zdania, że czas na zmianę ścieżki kariery minął, bo mają 40 lub 50 lat, a ja, 52-latek, poszedłem wbrew tym i chwilami moim własnym stereotypom, że to nie czas na zmiany. Dążenie do jakiegoś celu, nie jest przypisane młodszym pokoleniom, nie jest zarezerwowane dla osób dwudziestoparo- lub trzydziestoletnich, bo my, młodzież starsza, mamy wiele atutów, które liczą się dla pracodawców. Jesteśmy odpowiedzialni, stabilizacja to nasze motto życiowe, a i wiedzę oraz doświadczenie, jakie nabyliśmy przez lata pracy i życia posiedliśmy potężne. To więc wskazuje, iż możemy w oczach przyszłych pracodawców jawić się, jako osoby z większym potencjałem, niż te wszystkie niedookreślone płciowo i mentalnie osobistości, które nie istnieją, jeżeli odebrać im potęgę internetu.

Kończąc, dodam, że byłem w dobrej sytuacji, nie musiałem przez równe cztery miesiące „brać” pracy, która pierwsza wpadła mi w ręce, a zrealizowałem swoje postanowienie i jestem teraz tam, gdzie chciałem być. Do tego zachęcam również Państwa.

Tak przy okazji, mam teraz dobrą passę, bo w sobotę trafiłem szóstkę w Lotto. Nie szóstkę z milionami, ale sześć euro. 😁

Bogdan Feręc

Photo by sydney Rae on Unsplash

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
ZNAJDŹ NAS:
Co za uszami ma Sinn
Roman Biliński poje