Z jakiegoś powodu ludzie uparli się, że będą mi pomagać, wspierać i uprzyjemniać życie, więc kiedy już tego nie potrzebuję, masowo chcą organizować mi domniemany czas wolny, który leniwie spędzam na zwolnieniu lekarskim.
Nie mówię, że nie cieszą mniej telefony, wizyty i zaproszenia, ale czasami przeszkadzają w pracy, którą wykonuję teraz z domu. Nie chcę być też niewdzięcznikiem i nie powiem, że nie jest to miłe, że nie daje radości, ale nie codziennie albo kilka razy dziennie. Zacząłem też odmawiać spotkań, bo jednak moja rekonwalescencja wymaga jeszcze dużej ilości wypoczynku, a i pojawiają się dni, kiedy jestem w niższej kondycji, chociaż czasami jakbym czuł się już całkiem sprawny.
Tak stało się w ostatni weekend, kiedy zadzwonił do mnie znajomy, aby zaproponować spotkanie, a zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że sobota nie jest dla mnie dobrym dniem i sprawia mi pewne problemy, co mam nadzieję, nie zostało odebrane, jako afront z mojej strony. Po chwili kolejny telefon, kolejna propozycja spotkania i kolejna moja odmowa. Gdy byłem już bliski wyłączenia telefonu, aby oddać się spokojowi domowej ciszy, u drzwi rozbrzmiał dzwonek. Wyjrzałem przez okno, a na podjeździe zaparkowany był samochód, ten dobrze znam i należy do osoby, której wielu rzeczy nie jestem w stanie odmówić.
Przyjechała, a że nie jest uciążliwą i jako jedna z niewielu z grona moich bliskich znajomych może posługiwać się moim mieszkaniem sama, wpuściłem, by nie stała, jak jawnogrzesznica w deszczu.
I tym razem również nie było w jej wizycie niczego nadzwyczajnego, zrobiła sobie herbatę, ze spokojem oraz całkiem normalnie przyjęła, iż kończyłem coś pisać, bo terminy gonią i trzeba było wysłać felieton do Polski, jednak zauważyłem pewne niepokojące objawy jej obecności. Niby powiesiła płaszcz na wieszaku, niby rozgościła się swoim zwyczajem, ale tak nie do końca. Kiedy wysłałem skończony tekst, odwróciłem się do herbacianej maniaczki, a na jej łabędziej i opalonej solarnie szyli, zauważyłem wciąż spoczywający szalik.
Zapytałem wówczas, czy jej zimno, a w odpowiedzi usłyszałem, że ma ochotę…
Tym razem przymuszona została głodem, ale nie zwykłą jakąś restauracyjną produkcją, a poszła w stronę Oceanu Atlantyckiego. Jasno dała do zrozumienia, że była jadła u mnie tatara z łososia, którego wcześniej do ust wziąć nie chciała, gdyż fanką surowych mięs nie jest. Niestety dla niej, przez grono ówczesnych biesiadników przekonana została, że przynajmniej powinna spróbować, co skutkowało zmianą jej upodobań kulinarnych.
Od tamtej pory kilka razy już jadała tę potrawę, a nawet otrzymała pełną recepturę przygotowania, jednak, jako gastronomiczne beztalencie, popsuła nawet tę nieskomplikowaną koncepcję podania surowej ryby. Wówczas stwierdziła, że jak już ją najdzie ochota na ów tatar, będzie się u mnie stołować i łososia w tej formie spożywać.
Tak to sobie trwa, więc i sytuacja się powtórzyła, czyli głosem nieznoszącym sprzeciwu nakazała, żebym się jakoś ogarnął, bo jedziemy Connemarę, by drogą kupna nabyć dzikiego łososia. W moim stroju nie widziałem niczego niestosownego, gdyż powyciągane dresowe spodnie i tym bardziej rozciągnięty sweter, jest przecież narodowym irlandzkim strojem, ale usłyszałem, że jak się nie przebiorę, to może mnie zabrać, ale w bagażniku. Samochód nie jest duży, więc i wygody w kufrze jakże kanarkowego z elektrycznym napędem Mini Coopera niewiele, czyli wolałem się dostosować, żeby nie słuchać przez całą drogę, że kloszarda po wyspie wozi. Udaliśmy się w podróż i to bez mojego specjalnego oporu, bo Connemara Smokehouse jest jednym z tych miejsc, które zawsze chętnie odwiedzam. Tam jak zwykle kupiłem wędzoną połać z dzikiej ryby, a moja towarzyszka podróży pół surowego łososia, zamieszkującego kilka godzin wcześniej głębiny Atlantyku.
W drodze powrotnej kupiliśmy jeszcze irlandzkie bułki do pieczenia domowym sposobem, by dopełnić smakowych rozkoszy, a tak zaopatrzeni – eskapadę po zachodnich rubieżach Irlandii zakończyliśmy w mojej kuchni.
W tej zacząłem przygotowania, więc zdjąłem z surowego płata skórę, opłukałem pod zimną wodą i pokroiłem mięso na niewielkie różowe cząstki. Moja pomocnica wspięła się natomiast na szczyt jej gastronomicznej fantazji i włączyła wprawnym ruchem smukłej dłoni piekarnik, by w nim spoczęły chemiczne wyroby mączyste. Ponieważ jestem z natury leniwy, tylko część łososia postanowiłem zgodnie ze sztuką rozdrobnić nożem, a prawie całość wrzuciłem do blendera, gdzie w towarzystwie dwóch jajowych żółtek, dwóch łyżek oliwy z oliwek i pięciu łyżek nieukraińskiego oleju słonecznikowego oraz z łyżką stołową przyprawy Maggi, zmiksowałem na jednolitą masę.
Po wyjęciu emulsji z maszyny przyprawiłem solą i świeżo zmielonym zielonym pieprzem, a do tego powędrowało kilka łyżeczek od herbaty odsączonych z płynu kaparów.
Zająłem się też pokrojeniem w drobną kosteczkę ogórków konserwowych, białej cebuli i marynowanych pieczarek, bo tylko te akurat miałem, by ułożyć miksowanego łososia wymieszanego z szarpanymi nożem kawałkami na platerze.
„Piecowa” wyjęła bułki, a ja otuliłem rozdrobnioną rybę pokrojonymi piklami. Na szczycie zadomowiło się kolejne żółtko i kilka kaparów.
Tatar z łososia, w tej nader prostej wersji, jest jednym z moich ulubionych, bo nie charakteryzuje się brawurą kucharza, więc oddaje naturę ryby, zachowując przy tym jej naturalny smak.
Nawiasem mówiąc, próbowałem kiedyś robić to danie z łososia kupionego w sklepie, a co ważne, nie ustępuje dzikiemu, jednak pod warunkiem, że ryba będzie porażająco świeża.
Tatar z łososia zastąpił nam tego dnia obiad i kolację, a że jest bez konserwantów i potwornej ilości soli, w lodówce można go przechowywać maksymalnie 24 godziny.
Wędzony na zimno łosoś znalazł inne zastosowanie i w formie przekąski spoczął dumnie na stole, by podanym być na chrupiących bułkach ze znakomitym irlandzkim masłem, również z jednego z gospodarstw mieszczących się na krańcach zachodniego wybrzeża.
Smacznego!
Bogdan Feręc