Tam, gdzie warto jeść treść

Moje krótkie wyspiarskie urlopy to połączenie kilku kwestii, jakie, a może bardziej, na jakie zazwyczaj nie mam czasu, więc ten poświęcam na dogłębne poznawanie wyspy, jej historii, kultury i oczywiście kulinariów.

Od jakiegoś czasu wiadomo, że jestem fanem i wielbicielem chowdera, ale też steków z irlandzkiej wołowiny, a jagnięcinę w różnych postaciach mogę jeść o każdej porze dnia oraz nocy. Tym razem z moim przyjacielem oddaliśmy się wędrówkom po mieście stołecznym, by eksplorować znane nam już zakątki miasta, ale z ukierunkowaniem na sferę jadłodajni.

Żeby jednak nie było, iż żywimy się wyłącznie specjałami kuchni irlandzkiej, zapadliśmy się też w pewnej knajpce w produkcję rodem z włoskiego buta…

Nie o tym jednak, bo o zupie rybnej, a w Irlandii bardziej z owoców morza, które przecież spotkać można na każdym kroku. Do tej pory naszym ulubionym chowderem był ten, który podawany jest w The Queens Bar w Dalkey, ale tak było do wtorku. Właśnie wówczas stąpając po kamiennych uliczkach i chodnikach Temple Bar, próbowaliśmy znaleźć odpowiadające nam miejsce i po kilkudziesięciu minutach wybór padł na „Oliver St. John Gogartys” na Fleet Street.

Tam właśnie pewna młoda dama zaproponowała, by oprócz Guinnessa 0.0, bo inny jest nam niedozwolony, spożyć którąś z potraw, jakimi można w tym miejscu raczyć podniebienie.

Będąc przy propozycji, wspomnieć muszę Katie, która nas obsługiwała, a robiła to z taką gracją, iż zachwyciła dwóch starszawych już panów. Stało się tak, że na stół wjechała tradycyjna ryba z frytkami, a ta… Właśnie, ta była wyjątkowa, bo to przede wszystkim słusznych rozmiarów płat ryby, a nie jakaś mizerna namiastka stworzenia morskiego, a podana została z ręcznie krojonymi frytkami i bukietem surówek. Sos tatarski, jaki do tego zaserwowano, również był zaskakujący jak na możliwości tutejszej gastronomii, więc uznaliśmy, że danie wybitnie przypadło nam do gustu.

Siedząc kilka godzin w tym przybytku, spoglądając na przechodniów, prowadząc w tym czasie rozmowy, a te możemy snuć – przeskakując z tematu na temat, postanowiliśmy, że przyjrzymy się daniu, które rzadko zamawiamy w Dublinie, więc zupie rybnej. Ta prawdopodobnie nigdy nie stanęłaby na stoliku przed nami, bo przecież tradycją jest, by goszcząc w stolicy pięciomilionowego kraju udać się do Cafe Vivaldi i tam dokonać konsumpcji wyśmienitej tomato soup. Niestety Vivaldi była zamknięta z powodu remontu powierzchni płaskich, co kazało nam poszukać innego „zupnego” miejsca.

Poniosło nas kilkadziesiąt metrów dalej, właśnie do The Gogarty, gdzie zjedliśmy wybitny, jak się okazało chowder. Bogactwo smaku tego dzieła kulinarnego porównać można z najdoskonalszymi daniami tutejszych szefów kuchni, a intensywny, choć idealnie dobrany do potrawy motyw ryby, nie przeszkadzał w żadnej z chwil, gdy łyżka z zawartością trafiała do ust. W zupie było wszystko, co powinno się w niej znajdować, czyli niewielka ilość warzyw, które nadawały delikatny posmak melancholijnej słodyczy. Do tego kilka gatunków ryb białych i nieodzowny w tej potrawie łosoś. Rybom towarzyszyły małże z Zatoki Dublin, więc feerią smaków można było delektować się od pierwszej do ostatniej łyżki.

Chowder z The Gogarty jest też doskonale zawiesisty, a żeby dzieło można było nazwać doskonałym, podano nam po kawałku białego i ciemnego chleba sodowego i irlandzkie masło. Tego akurat nie musiało być, bo w zupie dawało się wyczuć mistrzowską rękę kucharza, a ów nie żałował masła do samej potrawy, by lekko mlecznym aksamitem oblepiała wyściółkę gardła.

Można by powiedzieć, że przyszli, zjedli, zrobili kilka zdjęć, zostawili napiwek, bo tak robią zawsze i wrócili do domu. Można by, ale wcale tak nie było.

Kiedy po tej dużej porcji zupy sączyliśmy kolejnego Guinnessa, z przykrością przypominam, że ów także był 0.0, obok nas usiadł starszy pan w znoszonej marynarce i jakby nadszarpniętej zębem czasu niebieskawej koszuli. Co chwilę przysiadały się do niego różne osoby, z nimi rozmawiał po kilka minut, po czym te odchodziły. Kiedy przy nas przykucnął jeden z dublińskich bezdomnych, poprosił o papierosa, których z redaktorem Wybranowskim jesteśmy wrogami, starszy pan wstał, podszedł do naszego stolika i poprosił, aby miejski zbieracz drobnych monet odszedł w dal.

Wówczas przebiegła mi myśl, że to może być właściciel tej knajpy i zagadnąłem, czy jest tu bossem? Odpowiedział twierdząco i zaczęliśmy bardzo przyjemną wymianę zdań. Właścicielem „Oliver St. John Gogartys” okazał się Martin Keane, któremu i my się przedstawiliśmy. W rozmowie pochwaliliśmy jakość potraw, obsługę, bo personel tego pubu zna się na swojej pracy, co zaobserwowaliśmy przez te kilka godzin tam spędzonych, a i usłyszeliśmy słowa podziękowania.

Przewinął się również wątek dziennikarski, kiedy redaktor Tomasz Wybranowski powiedział, że już kilka lat temu panowie mieli okoliczność się spotkać. Kontynuując rozmowę, Tomek zapytał, czy Martin zgodziłby się, aby tegoroczny Bloomsday nadawany był właśnie z „Oliver St. John Gogartys”?

Dyrektor zarządzający, jak głosi napis na biletach wizytowych, które otrzymaliśmy, bez wahania przyjął tę propozycję i tym sposobem… Wówczas nastąpiła też pewna ciekawa uroczystość i Martin Keane poczęstował nas szklaneczką 21-letniej whiskey. Co prawda broniliśmy się, wymawialiśmy zażywaniem medykamentów, ale czasami zacny trunek wygrać musi z zaleceniem lekarza lub farmaceuty.

„tym sposobem…” – tegoroczny Bloomsday w Radiu Wnet, nadawany będzie na żywo z „Oliver St. John Gogartys” na Temple Bar w Dublinie.

Kończąc ten nieco wspominkowy felieton, bo przecież trzeba było ponownie wrócić do Galway, polecamy wszystkim chowder, rybę z frytkami i gulasz irlandzki w Guinnessie w „Oliver St. John Gogartys”.

Bogdan Feręc

Udostępnij:
ZNAJDŹ NAS:
W Irlandii powstanie
Wygraj miejsce na wy