Sztuka nie jest zwykłym produktem
Izabella Starzec: Właściwie to poznałam Panią przez jej utwory organowe, mając sposobność poprowadzić koncert Bartosza Patryka Rzymana, któremu dedykuje Pani niektóre kompozycje. Dlatego chcę zacząć naszą rozmowę od tej właśnie twórczości. Co z reguły było dla Pani motorem napędowym – zamówienie, potrzeba chwili, czy też inne okoliczności?
– Konstancja Kochaniec: Jeden z pierwszych utworów organowych powstał dzięki zamówieniu od Bartosza Patryka Rzymana. To nie tylko bardzo ciekawy wykonawca, ale także prywatnie mój przyjaciel. Znamy się od dawna i zawsze ceniłam jego otwarty umysł na muzyczne nowości i duszę romantyka zarazem. Dlatego z wielką radością przystąpiłam do pracy.
Przy okazji dodam, że współczesna muzyka organowa nie jest łatwa dla odbiorcy. Z reguły przyzwyczajeni jesteśmy, poprzez osłuchanie, do Jana Sebastiana Bacha i organowych pereł z okresu baroku. Myśląc o muzyce organowej, od razu myślimy właśnie o Bachu i smutku baroku. To pierwsze i oczywiste skojarzenia. Bartosz Rzyman natomiast chętnie wychodzi poza utarte schematy i ma taką odpowiedniość ręki w grze, która mi bardzo odpowiada. Poza tym jest absolwentem znakomitych szkół, dysponuje nadzwyczajnym warsztatem organisty, ciekawą osobowością, nie tylko muzyczną, oraz obszernym i zaskakującym repertuarem.
Jakie wyzwania stawia przed Panią utwór organowy, który komuś dedykuje?
– Organy potrafią zastąpić całą orkiestrę! To instrument z olbrzymim potencjałem i możliwościami, z jednym wszak zastrzeżeniem! Trzeba uważać, aby nie przesadzić. Kompozytor musi myśleć jednocześnie o kilku sprawach na wielu poziomach. Pierwszym i kardynalnym poziomem jest istota specyfiki instrumentu. Drugi to psychika i przymioty osobowości organisty. Po trzecie, świadomość istnienia odbiorcy, aby eksperyment kompozytora nie przewyższał natury samego utworu.
Czy jest jeszcze pole na eksperyment, czy też już wszystko zostało powiedziane?
– Są różne poglądy na ten temat. Niektórzy teoretycy i sami twórcy mówią w sposób autorytarny, że doszliśmy „do ściany” i nic nowego już nie wykoncypujemy. Są jednak też takie zdania, jak śp. mistrza Bogusława Schaeffera, którego miałam okazję słuchać i podpatrywać, i który uważał, że jest cała przestrzeń do wymyślenia dla kompozytorów. Ku tej właśnie opinii skłania się moja natura kompozytorska.
Z drugiej strony jest warsztat, rzemiosło, pewne podstawy. Wydaje mi się, że bez tej bazy trudno niejako „osadzić” kompozytora w teraźniejszości, nawet niekoniecznie związanej z eksperymentem.
– Często mawiam, że sztuka powinna przekraczać granice. Abym mogła je przekroczyć, to muszę najpierw je poznać, zgłębić i oswoić. Powinno się poznać techniki kompozytorskie i dowiedzieć, w jaki sposób tworzono na przykład w dobie renesansu, zgłębić tajemnicę kontrapunktu, czy wreszcie poznać sztukę fugi lub inne formy i gatunki. Czytam, wiele czasu spędzam nad partyturami, zastanawiam się w jaki sposób wielcy kompozytorzy dochodzili do takich a nie innych rozwiązań. Wtedy ewentualnie dysponujemy punktem odniesienia. Oczywiście, bywa bardzo różnie, ale może być to właśnie ten szczegół, od którego mogę się odbić i poszukiwać swojego języka muzycznego opowiadając własne historie.
Skoro mowa o muzyce renesansu, czy bywa dla Pani inspiracją?
– Czasem jest nią muzyka baroku. Natomiast jestem w trakcie pisania pieśni do tekstów Jamesa Joyce’a, znakomitego irlandzkiego pisarza i poety, i kto wie, czy nie sięgnę myślami do pewnych rozwiązań z epoki renesansu.
Była Pani pod opieką kompozytorską kilku twórców – Wisłockiego, Cienciały, Kotońskiego. Co każdy z nich wniósł do Pani rozwoju?
– Od każdego z moich Profesorów zyskałam wiele najróżniejszych doświadczeń. Zawsze jednak wspominam te najlepsze rzeczy. Naukę kompozycji zaczynałam we Wrocławiu pod okiem prof. Leszka Wisłockiego, u którego można było także nauczyć się czytania partytur i nabycia umiejętności przejrzystego pisania.
Sztuki fugi nauczyłam się u prof. Zygmunta Herembeszty. Niestety, chociaż przydzielono mnie też do jego klasy kompozytorskiej, to ze względu na pogarszający się stan jego zdrowia już nie mogłam z tych lekcji skorzystać.
Po Wrocławiu była Warszawa gdzie trafiłam na kilka lat pod skrzydła prof. Włodzimierza Kotońskiego. Poznawałam zupełnie inny język kompozytorski, a profesor Kotoński do każdego ze swoich studentów podchodził w bardzo indywidualny sposób i brał to, co w studencie było najlepsze. A potem rozwijał i wzmacniał te mocne punkty. Poza tym dużo wniósł, jeśli chodzi o muzykę elektroniczną, elektroakustyczną, w której był niezrównany.
Dyplom kompozytorski uzyskałam w Katowicach u prof. Wiesława Cienciały, u którego z kolei dominowała pewna abstrakcja kompozytorska. Kiedy pojawiała się w utworze melodia, to mu się to nie podobało. Ale w przypadku kiedy materia muzyczna była rozproszona niczym gwiezdny pył, to wtedy jawiło się to dla niego jako piękne.
Nauka wciąż płynie też od tych, których już nie ma. Studiowanie ich partytur, czytanie ich wspomnień i listów jest bezcenne.
To jest niezbędna wiedza. Partytury tych nieżyjących, ale i jeszcze obecnych są nieocenionym źródłem. W historii muzyki mamy mnóstwo przykładów właśnie na taką ścieżkę edukacyjną kompozytorów.
– Tak sobie teraz pomyślałam, słuchając Pani pytania, że kompozytor wciąż jest w tym wielkim i żmudnym procesie uczenia się. Uzmysłowiłam sobie, że nigdy nie przestaję zdobywać wiedzy.
Czy stara się Pani wypracować własny język melodyczno-rytmiczny, coś, co mocno wyróżni Pani twórczość, czy też to jeszcze nie jest ten etap?
– Jeszcze nie. Cały czas jestem w drodze, wciąż poszukuję. Zajmuję się muzyką filmową i dostrzegam wzajemność i korelację jednej pracy z drugą. Ale zaznaczę, że nie ma tutaj żadnego schematu. To samo dzieje się w innych obszarach moich muzycznych kompozytorskich map.
Skoro mowa o muzyce filmowej – w jaki sposób lubi Pani nad nią pracować?
– Najpierw musi być kontakt i rozmowa. Muzyka filmowa to jednak gra zespołowa. Jest scenariusz, jest reżyser, jest temat i jego głębia, albo kilka warstw. Jest to dla mnie bardzo ważne, wręcz koniecznie przed pokazaniem materiałów filmowych. Wtedy mogę bardziej uruchomić swoją wyobraźnię.
Współpracowałam też z TVP Wrocław przy Telewizyjnych Wiadomościach Literackich i lubiłam porozmawiać z autorami programu, prof. Beresiem, czy Mirosławem Spychalskim o książkach, które będą omawiane. Wtedy tworzyłam sobie w głowie jakieś tylko moje wyobrażenie tej muzycznej materii.
Zachęcamy do odwiedzenia strony kompozytorki Konstancji Kochaniec i wysłuchania rozmów o muzyce>>>
Oczywiście nie zawsze taką ścieżką udawało się pójść. Bywało, że dostawałam materiał filmowy i pisałam muzykę do obrazu. Każda produkcja to zupełnie inne okoliczności, trudno więc uogólniać i próbować opisać jakiś wzorzec. Jedno jest pewne, pracę dla telewizji bardzo, bardzo lubię. Dodam od siebie, że szczególnie ważną osobą dla kompozytora jest montażysta. A z tymi relacjami montażysta – kompozytor bywa różnie, często ze szkodą dla filmu czy dokumentu.
Jest taka świetna osoba w TVP Wrocław, z którą najchętniej współpracowałam z racji niezwykłego ucha muzycznego. Myślę o Darku Zdziennickim – niesłychanie wyczulonym właśnie na dźwięk w materiale.
– Oj, jak cieszę się, że Pani o nim wspomina! Niedawno pomagał mi w zmontowaniu mojego Sonetu do tekstu Szekspira. To prawdziwy fachura. Lubiłam też pracować z Jurkiem Szotą.
Ja też. Wracając do Pani twórczości. Ciekawi mnie Pani podejście do pieśni, do miniatury wokalnej bardzo skondensowanej w formie i wyrazie.
– Pieśń musi być idealna. Wszystko jest w niej słyszalne, nic się nie ukryje. Każda sekunda jest ważna. Nie można sobie pozwolić na gadulstwo i kwietyzm. Trzeba rozwinąć historię, dotrzeć do punktu kulminacyjnego i zaakcentować pointę. Na swój sposób jest to muzyka ilustracyjna, bo sięga się do gotowych już tekstów. Tak chociażby dzieje się teraz z moimi „zapasami” z wierszami Jamesa Joyce’a ze zbioru „Muzyka Kameralna” nomen omen. Opowiadam historię, ale cały czas mam na uwadze to, że muzyka – oprócz metafor – sama w sobie musi się także obronić. Poza tym w pieśni w krótkim czasie kumulują się różne emocje. Im także trzeba dać miejsce. W każdym razie łatwo nie jest.
W Pani dorobku dominuje twórczość kameralna. Nie chciałaby się Pani zmierzyć z większymi formami, wielkoobsadowymi?
– Cały czas o tym myślę. Pisałam kiedyś sinfoniettę, gdzieś leży w szufladzie, jak i inne utwory. Chyba do nich niebawem wrócę.
Z drugiej zaś strony nie ma przecież takiego obowiązku. Kompozytor realizuje się w tym obszarze, w którym czuje się najlepiej. Można wyjść z niego, ale i też pozostać.
– Zamierzam zdecydowanie wyjść poza dotychczasowy i nieco archaiczny krąg.
Już jestem ciekawa tych nowych ścieżek. Jak również i tego, czy kompozytor potrzebuje menedżera?
– To jest temat na kolejną rozmowę, ale odpowiem – jak najbardziej! Zresztą, nikt nas w akademiach muzycznych nie uczył, jak sobie radzić zawodowo, jak budować dobre relacje, które w środowisku artystycznym są naprawdę trudne.
Powinniśmy się uczyć pragmatycznego podejścia, jak na przykład, które utwory są obecnie potrzebne, jakie składy będą miały wzięcie, kto robi karierę, a komu się to nie udaje. I dlaczego tak się dzieje? Trzeba wiedzieć, które firmy chcą wydawać nuty, a które są na to oporne. Tych pytań, kontrowersji małych i dużych jest naprawdę mnóstwo. A dla nas wartością jest czas. Tracimy go często niepotrzebnie na takie właśnie eksploracje i mniej zostaje go na tworzenie…
Nie wspominam nawet o wykonywaniu tego zawodu bez osadzenia etatowego gdzieś w szkolnictwie, czy na uczelni. Realia musimy wrzucać w sztukę, która nie jest codziennością. Ile razy słyszałam, że to zawód jak każdy inny. No nie! Absolutnie nie! Sztuka nie jest zwykłym produktem.
Zachęcamy do odwiedzenia strony kompozytorki Konstancji Kochaniec i wysłuchania rozmów o muzyce>>>
Fot. profilowe: Anna Kania-Saj