Po co nam samochody elektryczne?
Można by pomyśleć, że Unii Europejskiej i nie tylko jej zależy na tym, żeby środowisko było czyste, co można uzyskać zmniejszoną lub wyeliminowaną emisją gazów cieplarnianych.
Pomyśleć można, ale to już na samym początku nie trzyma się kupy, bo świat nigdy, przynajmniej w najbliższych dwudziestu, a może nawet pięćdziesięciu latach, nie osiągnie zerowej emisji dwutlenku węgla. Nie ma też pewności, czy osiągnie ją kiedykolwiek, ale zmieni się nie do poznania, przynajmniej dla tych, którzy znają ów z czasów napędów spalinowych.
Pominę fakt, że samochody elektryczne są obecnie mniej ekologiczne od swoich odpowiedników napędzanych benzyną i diesli, bo przecież skrzętnie się przed nami ukrywa, jak całe tony zużytych baterii elektrycznych, które przestają działać, wysysane są do Afryki, gdzie za psi grosz rozbrajane są przez wyzyskiwanych zachłannością korporacji pracowników. Tak na marginesie, w procesie odzyskiwania niektórych pierwiastków, jakie można ponownie użyć, wykorzystuje się dzieci, a resztę zakopuje pod afrykańskimi piaskami, by całkowicie usunąć je z widoku.
To jest właśnie ta cała ekologia i dbałość o środowisko, jaka przyświeca oczyszczeniu atmosfery.
Przy okazji, skoro już daję po łapach koncernom samochodowym, przyczepię się też do innych „zielonych” firm, czyli producentów paneli fotowoltaicznych, bo i te trafiają do Afryki, by małe czarne rączki rozbrajały je na części i odzysk dawał oszczędności na materiałach w procesie produkcji. Nie udało mi się ustalić, czy tak dzieje się też ze zużytymi „wiatrakami”, jakie produkują zieloną energię, ale z całą pewnością mogę powiedzieć, że i one trafiają pod ziemię, bo to teraz najtańszy i jedyny sposób ich utylizacji.
Wrócę jednak do samochodów elektrycznych, które reklamowane są szeroko, że będą przyszłością światowego automobilizmu, ale jeżeli tak się zastanowić, to są takim samym produktem, jak jednorazowe długopisy. Trzeba tu sobie odpowiedzieć na pytanie, co obecnie jest jedną z najdroższych części w aucie pozbawionym silnika spalinowego? To oczywiście bateria, która napędza silnik elektryczny i tak pozostanie jeszcze długo, bo technologia produkcji akumulatorów do „elektryków” wciąż jest trudna i brudna, jak elektrownia węglowa sprzed 100 lat, a przy tym droga.
To z kolei oznacza, że wymiana takiej baterii, a jej żywotność ocenia się na maksymalnie siedem lub osiem lat, staje się mało opłacalna, gdyż w rachunku końcowym może się okazać, iż tańszym rozwiązaniem będzie zakup nowego auta elektrycznego, niż wymiana w nim baterii.
Można więc swobodnie uznać, że auta elektryczne są to zabawki jednorazowego użytku, a przecież świat ma od tego odchodzić, jak od plastikowych słomek, sztućców, kubków i talerzy.
Czy chodzi o to? Nie. Rzecz ma się znacznie poważniej, bo idzie w kierunku odebrania nam mobilności. Przypomnijmy sobie pomysł o piętnastominutowych miastach. Po co w takim samochód? Ten staje się zbędny, bo przecież w piętnaście minut mamy dotrzeć wszędzie tam, gdzie powinniśmy, co zagwarantuje nam władza. Przemieszczać mamy się komunikacją masową, rowerami, jak drzewiej bywało, a i pieszo, żeby kondycji złapać. Czy więc wyłączanie z ruchu niektórych obszarów miast, co dzieje się już teraz, jest wyrazem troski o nas oraz środowisko, czy może stopniowym wprowadzaniem utrudnień, jakie za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat staną się normą?
Nie, to też nie to, bo chodzi o późniejsze działania, o których nie powie nam nikt. Kiedy nie będzie już aut spalinowych, zostaną tylko elektryczne, skończy się też era ich stosunkowo niskich cen. Gdy te zaczną rosnąć, a i problemem stanie się jeżdżenie po ośrodkach miejskich, prywatne wozy zaczną być niepotrzebne. Nie będą też na każdą kieszeń, bo tylko dla tych z wypchanymi portfelami, co też jest nadużyciem słownym, albowiem gotówki nie będzie, więc królestwo elektronicznego pieniądza przypilnuje, by plebs nie miał możliwości rozjeżdżania się autami z drugiej ręki.
Tak zabije się również rynek wtórny sprzedaży samochodów, co z kolei oznacza, że nawet ten nowy, który kupi się w salonie, po zakończeniu żywotności baterii, stanie się produktem nadającym wyłącznie na złom. Zakup auta, a przyjmijmy, że ilość cykli ładownia baterii zostanie wydłużona do np. dziesięciu lat, stanie się więc przy ogólnej możliwości użytkowania, bardziej niż drogi, co dodatkowo zniechęcać ma do zakupu własnego pojazdu mechanicznego.
Prąd, ten też trzeba czerpać, by do akumulatora wtłoczyć, ale i w tym zakresie piętrzą się przeszkody, bo pozyskiwany ze źródeł odnawialnych, nie ma mocy pokrycia zapotrzebowania całej ludzkości, jeżeli mówimy o czasach obecnych. Nie ma też sprawnej oraz rozwiniętej technologii i chyba jeszcze przez dłuższy czas nie będzie, magazynowania wytworzonego prądu, co jest sugestią, że taką energią trzeba będzie racjonalnie gospodarować. Auto nie stanie się też nigdy artykułem pierwszej potrzeby, by je ładować, kiedy wskazówka pokaże, że zostało kilkanaście procent energii w akumulatorze, czyli znowu wychodzi na moje, samochód elektryczny staje się przeszkodą w poruszaniu.
Jeżeli teraz zbierzemy te rozrzucone fakty, jakie pojawiają się w przestrzeni medialnej razem, wyłoni się obraz przyszłości, w której jesteśmy pod stałą i permanentną kontrolą, a na dodatek mamy założoną smycz odległości, jak w pandemii to już testowano.
Samochody elektryczne są więc po nic, a mają być jedynie symbolem przejścia z ery posiadania auta, do ery podróży pieszych i nic poza tym.
Bogdan Feręc
Photo by Ernest Ojeh on Unsplash