Od dawna interesuję się składem produktów, jakie oferuje handel detaliczny w Irlandii, ale bardziej z powodów rozrywkowych, niż w zakresie dramatyzowania o szkodliwości zawartych tam składników.
Są jednak czasami wisienki na tym sklepowym torcie, bo przecież producenci nie chwalą się specjalnie, że do jakiegoś produktu nasypali pół tony azotynów zmieszanych z przeciwutleniaczem spożywczym „E” – ileś tam. Ważne jest jednak, że klienta należy zachęcić, żeby jednak zainteresował się produktem, czyli na wierzchniej stronie napis krzyczeć ma do potencjalnej ofiary, że produkt jest najlepszy, najtańszy, najsmaczniejszy albo ekologiczny z wiecznie zielonych łąk oraz pastwisk.
Czasami, a nieczęsto zdarzy się, że w promocyjnym szale producent przez roztargnienie napisze prawdę, ale nie bądźmy naiwni, to obecnie już rzadkość i pilnują się oni, aby takich błędów nie popełniać.
Może się to przecież źle skończyć, gdyż nabywcy w zalewie spożywczych polepszaczy, poprawiaczy i uzdatniaczy smaku, zaczęli zwracać uwagę, czym naszpikowano serek, szynkę i pomidory hiszpańskie po 5,79 € za kilogram luz. To jednak tylko przedsmak tego, co potrafią zrobić marketingowcy, a ci wspinają się przecież na wyżyny swojej nienachalnej inteligencji, która niezbyt często dominuje działania zachęcające.
O ile dobrze pamiętam, to receptura, o której za chwilę będę mówił, to jednak spis składników i sposób przyrządzenia, by z kilku, a nawet kilkunastu tajemniczych ingrediencji zmontować coś nadającego się do jedzenia. Oficjalna definicja receptury brzmi natomiast: Wykaz składników, wzór, lub przepis normujący zestaw składników określonego produktu.
Do tej pory nie czepiam się ani receptury, jako słowa, ani też sposobów przygotowania, ale będąc niedawno w jednej z niemieckich sieci handlowych, natknąłem się w tym dyskoncie na makrelę wędzoną filet – „Ready To Eat”. Skoro mówią, że tylko brać i jeść, bo bogata jest w kwasy Omega 3, dałem się skusić, gdyż dawno nie miałem przyjemności spożywać makreli w takiej postaci.
Przyszedłem do domu, rozpakowałem, położyłem na kuchennym stole „makrel”, która w dobie walki ze wszechobecnym plastikiem, spoczywała dumnie na tacce z obrzydliwie plastikowego tworzywa, jak i pokryta szczelnie była folią, a ta ograniczyć ma dostęp świeżego powietrza. Ilość użytego do opakowania ryby tworzywa jednak mnie nie zaniepokoiła, ponieważ nadruk sugeruje, iż „trza” zapobiegać przedostawaniu się plastiku do oceanów i strzałki narysowane wokół morskiej fali mają sugerować, że recyklingu należy zastosować metody.
Nie pójdę więc nad oceaniczną toń, by pozbyć się opakowania po makreli, a tylko dlatego, by w całej rozciągłości stać się eco i żeby ziemia mi pod nogami nie spłonęła, a jakiś zabłąkany żółw nie najadł się tacki z Lidla, którą pomyli z meduzą.
To jednak wszystko nic, albowiem wciąż nurtowała mnie kwestia tej nowej receptury, którą producent tak kłuje w oczy na awersie opakowania. Odwróciłem i sokolim wzrokiem przeglądnąłem skład surowcowy. Jako żywo ujrzałem tam, co prezentuję na zdjęciu, że „makrel” w plastiku ma tylko dwa składniki, więc receptura nie jest wybujale skomplikowana.
Ta zaś składa się ze szkockiej makreli i niewiadomego pochodzenia soli.
Na marginesie, tak się zastanawiam, skąd akurat wiedzą, że narodowość makreli była szkocka? Może, bo mamy XXI wiek, ryba na mojej tacce identyfikowała się jako północnoirlandzka, a przyszła na świat u wybrzeży Grenlandii…
O ile jest mi znana sztuka wędzarnicza, to chciałbym poznać technologa, który ów wymyślny przepis na makrelę stworzył, a może nawet specjalistę od marketingu, bo jego szatański pomysł umieszczenia napisu „New Recipe”, jest cokolwiek przesadzony i raczej poniosła go fantazja.
Zastrzeżeń do szkockiej makreli nie mam, do Lidla też nie, bo skoro pojawiam się tam sporadycznie, może po prostu nie jestem przyzwyczajony do tych niemieckich standardów reklamowych. Pomogę też w promocji, czyli „Makrele – das ist ein Fisch”.
Bogdan Feręc
Photo by Paul Einerhand on Unsplash