Na własnej skórze

Wszystko jest kwestią względną, więc i opnie w wielu sprawach, takimi właśnie mogą być, a to prowadzi nas do wniosku, iż dopiero subiektywna ocena może dać obraz jakiejś sytuacji lub zdarzenia. 

Tak jest w tej sprawie, która zaczęła się kilka dni temu i gdyby nie wydarzenie z mojego życia prywatnego, wciąż opierałbym się na ocenach innych osób. Wielokrotnie słyszałem opinie o irlandzkiej służbie zdrowia, sam nie mam najlepszej, głównie z jednej przyczyny, więc moich z nią kontaktów i czasu oczekiwania ówcześnie na zabieg, ale to całkiem inna historia. 

Teraz sytuacja się zmieniła diametralnie, kiedy zdrowie ponownie postanowiło sobie zrobić ze mnie poligon doświadczalny i uznało, iż normalne ze mną życie to już się jemu znudziło i trzeba wprowadzić do naszego związku element napięcia. Jak wymyśliło to moje zdrowie, tak zrobiło i cała sprawa zaczyna się, kiedy u naszych drzwi, bo moich i mojego zdrowia zjawia się ambulans. 

Tu nic nadzwyczajnego, ambulansowi – pełny profesjonalizm, a i ciąg zdarzeń całkiem normalny, czyli proces wrzucania w ramiona medycyny poprawny. Może miałem pecha, ale na łóżko to jednak nie czekałem jakoś specjalnie długo. Po drodze pojawiły się pierwsze badania, a to one dały obraz dewastacji nadgryzionego zębem czasu i hulaszczym trybem życia organizmu. 

Oddział “specjalny”, bo tak go sobie nazwałem, całkiem przyjemny, parawaniki, obsługa i przyciemnione nastrojowe światła, chociaż wraz z pojawieniem się fachowej siły medycznej rozświetlają się lampy i człowiek odnosi wrażenie, iż zaraz padną słowa “adresy, kontakty, nazwiska”. 

To nie jest tak, bo padają zwyczajowo pytania o samopoczucie, a przed podaniem medykamentu, kolejny raz o datę urodzin. Jasne, rozumiem, personel musi się upewnić, że temu to akurat należy zadać morfinę, a i żeby nie przesadzić z dawką. Nawiasem mówiąc, dostawałem morfinę i całkiem dobrze ją wspominam. 🙂

Nie o tym jednak, bo jak się teraz wydaje, zabawię w gościnnych progach szpitalnych nieco dłużej, więc może uda się jeszcze kilka spraw zweryfikować i więcej morfiny otrzymać…😂

Przyszła jednak pora karmienia, więc pojawiła się pani z menu słownym i kazała wybierać, co by zjeść jako ostatni posiłek, przynajmniej tego dnia. Bylem jeszcze oszołomiony końskimi dawkami leków, więc zażyczyłem sobie tostów i herbaty. Po jakimś czasie do łoża boleści przyjechał wózek, a na tym zestawy, jakie zamówili przypięci do aparatury ludzie, którzy też czekają na działanie medykamentów lub skalpeli. 

Tosty, co jest istotne, przypieczone były idealnie, więc chrupkie na zewnątrz, miękkie w środku, a do tego odpowiednie porcje masła i przemysłowy dżemik. Herbata do własnego zaparzania, cukier i mleko. 

Przyznam, że już wtedy pomyślałem, iż nie jest aż tak źle z tym szpitalnym jedzeniem, a spoglądając w talerze moich współbiesiadników, uznałem, iż jest lepiej, niż się słyszy. 

Tu właśnie, kolejny raz czepiać się będę naszej diaspory, która z uwielbieniem narzeka na wszystko i wszystkich, co w prostej drodze prowadzi nas również do jedzenia w szpitalach. W polskim nie byłem, więc porównania nie mam, ale widziałem, jak chętnie polscy pacjenci dzielą się zdjęciami porcji, jakie im dostarczono do łóżek. Pasztetowa z plasterkiem ogórka i dwa kawałki chleba, a do tego herbata z ogólnego gara, co może być lekko porażające. 

Tu jest inaczej, co potwierdzone zostało na porannym karmieniu, gdyż wybór stanął między owsianką na wodzie a jajecznicą. 

Ja wybrałem owsiankę, do której dano mi dwa kawałki chleba sodowego – dobrego i całkiem znanej irlandzkiej firmy, masło w kostkach i pokrojonego pomidora w towarzystwie zielonego ogórka. Był też jogurt o smaku i cherbata, a przez “ch”, bo z cukrem. 

Obiad, to kolejna ciekawostka, gdyż już bez pytania podano mi gulasz wołowy, była również ryba, gotowaną marchewkę z pasternakiem i brokuły, które dumnie spoczywały na talerzu z akompaniującym im ziemniaczkami purée. Był i deser, czyli chemicznie utwardzane lody waniliowe oraz galaretka smaku jakoby truskawek. Kiedyś już jadłem truskawki i śmiem twierdzić, że mają inny smak. 😁 Porcje były słusznych rozmiarów, więc kolację, śniadanie i obiad, z pełną odpowiedzialnością nazwać mogę sycącymi. 

Nie jest natomiast prawdą, że otrzymuję protekcyjne porcje, bo akurat w firmie, która dostarcza wartości odżywczych pacjentom ze Szpitala Uniwersyteckiego w Galway, pracuje na stanowisku menadżera mój znajomy, a i odwiedził mnie i wsparł tuż po przybyciu na oddział. Owszem, żartowaliśmy sobie, że będę dostawał jedzenie ze specjalnego kotła, ale i, że zapewni mi odpowiednią rozrywkę, z czego się nie wywiązał. O pielęgniarkach napiszę, jak będzie na to czas, więc cierpliwości…

Nadszedł czas kolacji, upragniony czas, a to tylko dlatego, że miałem pewność, iż nikt już nie będzie mi nic wbijał, wkładał w trzewia jakichś dziwnych metalowych przedmiotów, brzęczących maszyny uruchamiał i jeździł ultradźwiękami po wnętrzu. Miejsca na wbicie igły, to już nawet pielęgniarki z 30-letnim doświadczeniem szukają, a doszliśmy nawet do miejsc pomiędzy palcami u rąk. Krwi utoczyli mi hektolitry i robią to nadal, czyli przyjmuję, że albo wciąż badają, albo sprzedają i kasą dzielić się nie chcą. 🤨

Wracam do kolacji, bo i tu był wybór, więc sałatka z tuńczyka lub serowa. Ja poszedłem na “szeroki przestrzał oceanu”, czyli w rybę, co kolejny raz było trafionym wyborem. Sałatka z tuńczyka okazała się ekscytująco smaczna, a do tego była z kukurydzą, czyli dokładnie taka, jaką lubię. Na talerzu pojawił się również “Colesław” i sałatka ziemniaczana, a uzupełnieniem stał się bukiet sałat zielonych. Nieodmiennie chleb sodowy, bo ten wolę od tostowego oraz masło, dżem w plastiku i jogurt morelowy. Herbata, chociaż pytany byłem o kawę, a tej mi teraz nie wolno, jednak i tak znalazła się w saszetkach na tacy, gdzie spoczęła tuż obok gorącego mleka. 

Pominąłem niektóre z posiłków, a to za sprawą pierwszych szpitalnych dni, bo trochę się jednak zajmowałem sobą i nie miałem czasu na takie bzdury, jakim jest jedzenie. 

Poranna krzątanina przy śniadaniu rozpoczęła się wcześnie rano, bo już o 5:30 dobiegły moich uszu dźwięki ustawianych na tacach kubków, choć do śniadania było daleko. Wcześniej szpitalna rutyna, więc pomiary parametrów życiowych i zestaw chemikaliów do podtrzymywania życia. Krew mi znowu pobrali, a dzisiaj jestem już pewien, że oni dbają, abym nie naprodukował jej wystarczająco dużo i nie uciekł o własnych siłach. 

Dzisiaj rano w zestawie śniadaniowym poprosiłem o tosty, płatki i… i życzeniu stało się zadość. 

Nieodłącznymi elementami są herbata i mleko, a smak cały czas typowy, więc nie odbiega od tego, jaki można znaleźć w każdej jadłodajni z irlandzkim śniadaniem i barze obiadowym. 

Samo jedzenie jest zróżnicowane, wysokiej jakości, porcje odpowiednie, czyli narzekający na szpitalną gastronomię albo mają zbyt wysokie wymagania, albo źle trafili. 

Taki szpital to trochę jak wczasy „all inclusive”, bo to i łóżko ogarną, jedzenie przyniosą, miłe słowo człowiek usłyszy, młode kobiety kręcą się przy tobie, rozbierać się każą i to tonem nieznoszącym sprzeciwu, więc cóż więcej potrzeba 51-latkowi? Może tylko tej morfiny. 😂

Bogdan Feręc

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
ZNAJDŹ NAS:
Decathlon otworzy ko
“Na marginesie ży