Site icon "Polska-IE najbardziej politycznie-społeczno-gospodarczy portal informacyjny w Irlandii
Reklama
Reklama

Medycyna uczy się na swoich błędach

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Współczesna medycyna wyrosła na historii wielu spektakularnych pomyłek. Do dziś są one analizowane przez naukowców i podawane studentom ku przestrodze. Niestety dawne teorie mogą też inspirować szarlatanów doby internetu, którzy wciąż próbują „leczyć” lewatywami, oczyszczającymi miksturami, pestkami moreli czy nawet ropuszym jadem.

„Dobrze czyni, kto uczy się na cudzych błędach” – tę wielowiekową maksymę przyszli lekarze poznają już na początku nauki. Historia pomyłek medycyny jest bowiem długa i często przerażająca. 

Początki nowożytnej medycyny kojarzy się z XVII wiekiem, choć korzenie wielu ówczesnych koncepcji sięgają czasów antycznych. Dominująca wówczas w cywilizacji zachodniej koncepcja humorów, odziedziczona po Hipokratesie i Galenie, wywodziła wszelkie choroby z zaburzeń równowagi czterech płynów ustrojowych: krwi, żółci, czarnej żółci i flegmy. W praktyce prowadziło to do niekiedy kuriozalnych procedur, takich jak upuszczanie krwi w niemal każdej chorobie oraz stosowanie niezliczonych mikstur ziołowych czy rytualnych zabiegów „oczyszczających” organizm. 

Niektórzy dawni medycy zalecali stosowanie wyszukanych metod „rozpraszania złego ducha”, który rzekomo gromadził się w mózgu chorego. Jednym z zaleceń było przykładanie do skroni rozgrzanych do czerwoności metalowych płytek, co w najlepszym razie kończyło się jedynie poparzeniem skóry. Wierzono też, że silny zapach nafty czy smoły może „przepędzić” migrenę. W efekcie pacjent, zamiast doznać ulgi, otrzymywał solidną dawkę toksycznych oparów, które jeszcze bardziej go osłabiały. Niektóre kuracje były wręcz groteskowe – sądzono, że noszenie amuletów z ropuchą może pomóc w przywróceniu równowagi humorów!

Miazmaty zamiast zarazków

W kolejnych wiekach humoralna teoria chorób zaczęła stopniowo tracić na znaczeniu, choć wciąż nie wynikało to z pełnego zrozumienia procesów patologicznych. W XVIII wieku pojawiły się inne, często równie błędne koncepcje, które próbowały tłumaczyć występowanie chorób zakaźnych wyziewami – tzw. miazmatami. Głoszono, że źródłem chorób są trucizny unoszone powietrzem, a powstające na drodze rozkładu materii organicznej w glebie, bagnach lub na brudnych ulicach miast. Co prawda w teorii tej była pewna intuicja higieniczna – zwracano uwagę na zanieczyszczenia – jednak daleka od rzeczywistych mikrobiologicznych przyczyn chorób.

Wielu lekarzy zwalczało wówczas zarazy, paląc wonne zioła lub kadzidła w pomieszczeniach, gdzie przebywali chorzy. Wierzono, że intensywny zapach może „zneutralizować” niewidoczne miazmaty. Znane są też historie medyków, którzy doradzali pacjentom, aby opuszczali domy wyłącznie w masywnych maskach nasączonych octem. Choć te metody bywały częściowo skuteczne, to głównie dlatego, że nieświadomie ograniczały kontakt ludzi z rzeczywistymi patogenami. Nadal nikt nie wiedział, że za rozprzestrzenianie chorób odpowiedzialne są mikroorganizmy. W rezultacie takie działania często były niewystarczające albo w ogóle nie zapobiegały epidemiom.

Bliżej XIX wieku w historii medycyny pojawia się fascynująca postać Ignaza Semmelweisa – urodzonego na Węgrzech lekarza niemieckiego pochodzenia, który pracował w Wiedniu. Odkrył on, że wprowadzenie zwykłej dezynfekcji rąk w oddziałach położniczych drastycznie zmniejsza liczbę zakażeń połogowych. 

Z dzisiejszej perspektywy to odkrycie wydaje się oczywiste i niezwykle proste, lecz wówczas natrafiło na mur niechęci i oporu środowiska lekarskiego. Wielu medyków uważało za oburzające samo sugerowanie, że ich ręce – narzędzia „czystej medycyny” – mogą przenosić zarazki i szkodzić pacjentkom. 

Semmelweis walczył z niezrozumieniem i kpinami, czego tragiczny finał zna dziś każdy historyk medycyny – z powodu szykan doznał przypuszczalnie poważnego załamania nerwowego, w następstwie czego trafił do przytułku. Wkrótce potem zmarł w wyniku zakażenia ran zadanych mu przez strażników. 

Ekspert: antybiotyki nie działają przeciwgorączkowo, pomogą tylko w zakażeniach bakteryjnych

Antybiotyki są nieskuteczne w leczeniu gorączki o niejasnej przyczynie, ponieważ leki te nie mają działania przeciwgorączkowego; stosujemy je tylko w przypadku zakażeń bakteryjnych – mówi dr n.farm. Magdalena Markowicz-Piasecka.

Doświadczenia Semmelweisa przez lata ignorowano, choć liczby nie kłamały – w oddziałach, gdzie lekarze myli ręce w roztworze chlorku wapnia, śmiertelność okołoporodowa spadła kilkukrotnie.

Niemal równolegle brytyjski chirurg Joseph Lister propagował zasady antyseptyki oparte na stosowaniu kwasu karbolowego. Zderzył się z podobnym oporem co Semmelweis. Nawet kiedy efekty antyseptycznych praktyk Listera przyniosły znaczący spadek zakażeń pooperacyjnych, wielu lekarzy bagatelizowało tę metodę albo uznawało ją za fanaberię. 
W tym samym okresie rozwijały się jednak również badania Louisa Pasteura i Roberta Kocha nad drobnoustrojami. Ich ustalenia ostatecznie wbiły gwóźdź do trumny teorii miazmatycznej i pozostałych błędnych koncepcji zakażeń. Jednak zanim te odkrycia zyskały pełną akceptację, nie brakowało głosów zarzucających naukowcom „mieszanie się w boskie tajemnice”. 

Odkryli… bakterię szkorbutu

Medycyna błądziła nie tylko w kwestii chorób zakaźnych. Zdumiewającym przykładem jest przypadek szkorbutu, który do XVIII wieku był przypisywany rozmaitym „cieniom w organizmie” i infekcjom bliżej nieokreślonego pochodzenia. Niektórzy lekarze podejrzewali, że w szkorbucie „psuje się” krew, a tę usterkę naprawić może jedynie solidne wzmacnianie organizmu winem czy… soloną wieprzowiną. Te sposoby nie tylko nie zapobiegały chorobie, ale wręcz mogły ją pogłębiać. 

Na trop właściwego lekarstwa – choć nie źródła choroby – trafił lekarz okrętowy James Lind, który w połowie XVIII wieku przedstawił dowody, że szkorbut skutecznie leczą świeże owoce cytrusowe. Mimo to przez dekady wielkie floty morskie nadal borykały się z wysoką śmiertelnością wśród marynarzy, bo konserwatywne środowisko nie chciało przyjąć do wiadomości, że wprowadzenie cytryny do diety może rozwiązać problem nękający marynarkę od wieków. 

Jeszcze w 1900 roku dwaj austriaccy lekarze twierdzili nawet, iż odkryli bakterię: Bacillus scorbuti! Rzeczywista przyczyna tkwiła tymczasem w prozaicznym niedoborze witaminy C, właściwie kwasu askorbinowego – czyli „przeciwszkorbutowego”. Substancję wyizolowano dopiero po raz pierwszy w 1928 r.

„Wywietrzyć’ malarię

Przypadki błędnych przekonań o patogenezie chorób można mnożyć. Na przykład malaria, której nazwę – od włoskiego mal’aria, czyli „złe powietrze” – zawdzięczamy dawnemu przekonaniu, że chorobę powodują wyziewy bagien. Choć faktycznie to w pobliżu bagien malaria była najczęstsza, dopiero na przełomie XIX i XX wieku odkryto, że za roznoszenie choroby odpowiedzialne są komary z rodzaju Anopheles. Do czasu potwierdzenia tej hipotezy wielu lekarzy kontynuowało leczenie, które miało neutralizować „złe powietrze” – polecając np. intensywne wietrzenie pomieszczeń (co wystawiało na ukąszenia komarów) lub stosowanie specyficznych aromatów.

Przełom XIX i XX wieku stanowi często moment, w którym medycyna oficjalnie uznawana jest za „naukową”, a nie jedynie „usługową”. Mimo to, także w tzw. złotej erze postępu naukowego, nie brakowało poważnych błędów. Zaliczało się do nich powszechne stosowanie w celach medycznych m.in. arszeniku czy kokainy. 

W przypadku arszeniku wierzono, że jest świetnym środkiem leczniczym w chorobach skóry czy stanach zapalnych płuc. Rejestrowano przypadki pacjentów, u których dochodziło do ciężkich zatruć, a mimo to lekarze przez dłuższy czas nie porzucali tej metody, ufni w jej „cudowne” działanie. 

Z kolei kokaina, odkryta w liściach koki, błyskawicznie wzbudziła entuzjazm medyczny jako środek znieczulający. Choć niewątpliwie miała pewne zalety w znieczuleniu miejscowym, zaczęto stosować ją masowo i bezkrytycznie w najróżniejszych dolegliwościach. Był nawet czas, gdy kokaina stanowiła składnik popularnych syropów na kaszel czy tabletek „poprawiających nastrój”. Dopiero seria doniesień dotyczących dramatycznych konsekwencji uzależnień i licznych zgonów skłoniła środowisko lekarskie do refleksji.

Grasica „dusi dzieci”

Wiek XX przyniósł kolejne głośne pomyłki. Jednym z najbardziej kontrowersyjnych przykładów pozostaje niekwestionowane przez dekady przekonanie o rzekomym „zagrożeniu chorobami grasicy” u dzieci. Przez lata, zwłaszcza w pierwszej połowie XX wieku, niektórzy lekarze obawiali się, że grasica może się „przerastać” i dusić serce oraz płuca – prowadząc rzekomo do tajemniczych zgonów niemowląt. W efekcie praktykowano zabiegi napromieniania, a nawet usuwania grasicy chirurgicznie, co niosło za sobą poważne skutki uboczne, m.in. uszkodzenia tarczycy, zaburzenia hormonalne czy ryzyko rozwoju nowotworów. 

Dziś wiemy, że grasica pełni kluczową funkcję w dojrzewaniu limfocytów T, a jej „przerost” był jedynie normalnym stanem fizjologicznym u małych dzieci. Ten mit jednak przez długi czas funkcjonował w literaturze medycznej, a konsekwencją były niepotrzebne i szkodliwe ingerencje.

Menu na obniżenie cholesterolu

Kilka zmian w diecie i cholesterol będzie niższy. Mniej zaś cholesterolu we krwi to niższe ryzyko zawału czy udaru, lepsze samopoczucie oraz więcej pieniędzy – lekarz może odstawić lub zmniejszyć dawki leków.

Odrębną, równie głośną – choć z innego powodu – pomyłką była dieta oparta na teoriach Ancela Keysa, który w połowie XX wieku przedstawił wyniki słynnego „badania siedmiu krajów”. Przekonywał on, że głównym winowajcą chorób serca jest tłuszcz nasycony, a w konsekwencji – wysoki poziom cholesterolu. Raport Keysa stał się podstawą do wprowadzenia globalnych zaleceń dietetycznych, które promowały radykalne ograniczenie tłuszczów w diecie i zastąpienie ich węglowodanami. Efektem było rosnące spożycie cukrów prostych i produktów wysoko przetworzonych. Z czasem zaobserwowano wzrost częstości występowania otyłości, cukrzycy typu 2 i innych chorób metabolicznych.

Choć współczesne badania nie przekreślają całkowicie znaczenia tłuszczów nasyconych w etiopatogenezie chorób serca, to jednak w sposób bardziej zniuansowany podchodzą do zależności między dietą a ryzykiem kardiologicznym. Przez lata uparte trzymanie się interpretacji Keysa faktycznie mogło hamować poszukiwania innych czynników ryzyka i pełniejsze zrozumienie roli węglowodanów, zwłaszcza tych rafinowanych, w rozwoju chorób cywilizacyjnych.

Leczyli raka pestkami moreli

Z zakresu dietetyki pochodzi jeszcze jedna „ciekawa teoria”. Dotyczy ona witaminy B17, rzekomo „cudownej” substancji antynowotworowej; jako taka była promowana w drugiej połowie XX wieku. Substancja ta, nazywana też amigdaliną, występuje m.in. w pestkach moreli. Część lekarzy uważała, że spożywanie dużych ilości tych pestek może leczyć raka lub mu zapobiegać. Mit ten zyskał szeroką popularność przez media i rynek suplementów. Z czasem odkryto, że amigdalina rozkłada się m.in. do cyjanowodoru, co przy nieodpowiedzialnym dawkowaniu niesie ryzyko ciężkiego zatrucia. Badania kliniczne, zgodnie z rygorem metodologii naukowej, nie potwierdziły natomiast skuteczności takiego „leczenia”. Mimo to przekonanie o niezwykłych właściwościach pestek moreli wciąż jeszcze żyje w „drugim obiegu”.

Kuriozalnych błędów medycyny było więcej. Przez wieki wierzono choćby, że rtęć może leczyć najcięższe przypadłości. Jeszcze w XX wieku ordynowano ją nawet na zapalenie migdałków. 70–80 lat temu stosowano nawet silne elektrowstrząsy zarówno w psychiatrii, jak i jako kurację bólu głowy czy depresji poporodowej. 

Te i podobne przypadki do dziś opisywane są w kolejnych artykułach medycznych – jako przestroga dla następnych pokoleń naukowców. Trzeba bowiem pamiętać, że medycyna bywa omylna – ale rozwiązanie nie leży w „cudownych panaceach”, tylko w rygorystycznych, uczciwych badaniach opisywanych następnie w renomowanych źródłach.

Luiza Łuniewska

Photo by Piron Guillaume on Unsplash

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
Reklama
Reklama
Reklama
Exit mobile version