KINOŚWIAT prezentuje film „Światłoczuła”

Czas trwania: 93 minuty, Produkcja: Polska 2024
OBSADA:

Matylda Giegżno („Kos”, „Warszawianka”, „Klangor”) w roli Agaty
Ignacy Liss („Znachor”, „Sortownia”) w roli Roberta
Bartłomiej Deklewa („Absolutni debiutanci”, „#BringBackAlice”) w roli Igora
Aleksandra Pisula („Wojenne dziewczyny”, „Król”, „Atak paniki”) w roli Matyldy
TWÓRCY:
Reżyseria: Tadeusz Śliwa („(Nie)znajomi”, „Gang zielonej rękawiczki”)
Scenariusz: Tomasz Klimala („365 dni”, „Furioza”), Hanna Węsierska („Skazana”, „Mayday”, „Lejdis”)
Producenci: Klaudiusz Frydrych („Minghun”, „Jack Strong”, „Psy 3. W imię zasad”, „Sęp”), Inga Kruk („Minghun”, „Twarz”, „W imię”), Agata Dybul („Zołza”, „Każdy wie lepiej”, „Powrót”)
Producent kreatywny: Krzysztof Rak („Boże Ciało”, „Bogowie”, „Sztuka kochania”)
Obsada: Matylda Giegżno („Kos”, „Warszawianka”, „Klangor”), Ignacy Liss („Znachor”, „Sortownia”), Bartłomiej Deklewa („Absolutni debiutanci”, „#BringBackAlice”), Aleksandra Pisula („Wojenne dziewczyny”, „Król”, „Atak paniki”)
Kierownictwo produkcji: Weronika Pacewicz („Minghun”, „Broad Peak”, „Bejbis”)
Zdjęcia: Michał Englert („Kobieta z…”, „Śniegu już nigdy nie będzie”, „Teściowie”)
Scenografia: Ewa Mroczkowska („Kobieta z…”, „Chleb i sól”)
Kostiumy: Małgorzata Karpiuk („Rzeczy niezbędne”, „Absolutni debiutanci”)
Charakteryzacja: Daria Siejak („Wołyń”, „Teściowie 2”)
Montaż: Robert Gryka („Gang zielonej rękawiczki”, „Chemia”)
Dźwięk: Jarosław Bajdowski („Minghun”, „Żeby nie było śladów”, „Atak paniki”), Wojciech Mielimąka Mpse („Bokser”, „Johnny”)
Muzyka: Kaśka Sochacka, Kortez, Olek Świerkot
O FILMIE:
Agata pracuje z trudną młodzieżą, nurkuje na bezdechu, czerpie z życia pełnymi garściami. Jest niewidoma. Robert jest wziętym fotografem. Ucieka od ludzi. Ich spotkanie zmieni wszystko. Zmieni wszystko między nimi i w nich. Pomoże odnaleźć im miłość i pokonać własne ograniczenia.
Zwiastun filmu – link
„Światłoczuła” to film o miłości, wymykający się schematom i banalnym interpretacjom, pełen dzikiej energii i wrażliwości.
Reżyserem filmu jest Tadeusz Śliwa – twórca hitów „(Nie)znajomi” i „Gang zielonej rękawiczki”, a także laureat wielu nagród, w tym zdobywca Fryderyka za teledysk do utworu „Początek” zrealizowany dla Męskiego Grania. Za scenariusz odpowiadają Tomasz Klimala („365 dni”, „Furioza”) i Hanna Węsierska („Skazana”, „Mayday”, „Lejdis”). W rolach głównych widzowie zobaczą wschodzące gwiazdy – Matyldę Giegżno („Kos”, „Klangor”) oraz Ignacego Lissa („Znachor”, „Sortownia”), którym partnerować będą: Bartłomiej Deklewa, który zachwycił widownię i krytyków serialu „Absolutni debiutanci”, a także Aleksandra Pisula („Król”, „Atak paniki”). Muzykę do obrazu skomponowali Kaśka Sochacka, Kortez i Olek Świerkot.
„Gdyby ten film był piosenką, to byłby piosenką Kaśki lub Korteza. Dlatego to niesamowite szczęście, że ich wrażliwość dopełnia obraz” – Tadeusz Śliwa, reżyser filmu
„Przez 15 minut po projekcji nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa” – Kaśka Sochacka
„To po prostu zajebisty film” – Kortez
Utwór „Strona B” Kaśki Sochackiej promujący film – link
Z Tadeuszem Śliwą, reżyserem filmu, rozmawia Kuba Armata.
Ludzie tacy jak my
Jak trafił do ciebie scenariusz „Światłoczułej” napisany przez Tomasza Klimalę i Hannę Węsierską?
Za sprawą producenta Klaudiusza Frydrycha. Nad tym tekstem pracowaliśmy rok i mogę powiedzieć, że przeszedł długą drogę od tego co początkowo przeczytałem, do tego co finalnie zrealizowaliśmy. Mocno wszedłem w proces dokumentacji, co było wspaniałym doświadczeniem. Poznałem w tym czasie wiele niewidomych osób i przekonałem się, że nie miałem pojęcia jak wygląda ich życie. Oni byli tacy jak Agata w filmie, nierzadko bardziej sprawczy ode mnie. Cieszę się, że zaprosili mnie do swojego świata. Spędziłem też trochę czasu w ośrodkach wychowawczych, bo zależało mi, żeby moja bohaterka miała pracę, która wymaga od niej nie tylko sprawczości, ale i charakteru. To był drugi ważny element dokumentacji. Tak naprawdę scenariusz zmienialiśmy do ostatniej chwili, a sceny przepisywałem jeszcze dzień przed zdjęciami. Mam wrażenie, ze proces scenariuszowy kończył się wraz z zakończeniem dnia zdjęciowego. Na planie czasem łatwiej obaczyć fałsz, który na papierze może być niewyczuwalny.
Czy była jakaś płaszczyzna, która szczególnie zainteresowała cię w tym tekście, kiedy trafił on w twoje ręce?
Przede wszystkim zapytałem Klaudiusza czy mogę zrobić ten film po swojemu. On się na to zgodził i powiedział, że właśnie po to dał mi ten scenariusz. Sam koncept i osadzenie w tym świecie wydało mi się ciekawe. Na co dzień pracuję w reklamie, co korespondowało z zajęciem Roberta, i miałem poczucie, że rzadko ta rzeczywistość przedstawiona jest realistycznie. Zwykle to jakieś wyobrażenie o reklamie, niekoniecznie mające wiele wspólnego z rzeczywistością. Bardzo ciekawe wydało mi się zderzenie bohatera z osobą niewidomą. To trochę przypomina „Romea i Julię” tyle, że w nowoczesnym, dzikim i młodym wydaniu, co determinowało kolejne artystyczne decyzje. Zależało mi, żeby współpracować z młodymi aktorami, którzy są nieopatrzeni i nie mają jeszcze dużego doświadczenia. Pojawiało się coraz więcej takich ryzykownych kroków, w efekcie czego z filmu, który początkowo mógł wydawać się klasycznym romansem powstało coś innego, mniej oczywistego.
Nietypowy był casting do „Światłoczułej”. Pierwszy etap polegał na nagraniu self-tape’a z odpowiedzią na pytanie: „czym dla ciebie jest miłość”. Skąd ten pomysł?
Pamiętam jak nasza reżyserka castingu Nadia Lebik zapytała mnie jaki mam pomysł na ten casting, zwłaszcza że zależało mi na nieopatrzonych twarzach, a i na co dzień mieszkam w Hiszpanii, co trochę utrudniało logistycznie sprawę. Zaproponowałem, żeby nagrali krótkie self-tape’y. Nie będą to jednak jakieś odegrane sceny, a właśnie niech powiedzą czym jest dla nich miłość. Uznałem, że nie mamy nic do stracenia, może poza czasem. Dostaliśmy ponad dwieście takich nagrań. Byłem w tym czasie w Katowicach, gdzie odwiedzałem w szpitalu moją mamę. To nie był dla mnie łatwy moment. Pamiętam, że wieczorem siedziałem sam w rodzinnym domu i zacząłem oglądać te nagrania. Płakałem chyba przez dwanaście godzin. Jeśli ktoś w moim otoczeniu powie, że młodych ludzi dzisiaj nic nie interesuje, nie ma przed nimi żadnej przyszłości i kiedyś to była młodzież, to zapraszam do oglądnięcia tych nagrań. Tak wrażliwych i pięknych ludzi dawno nie widziałem. To było wspaniałe doświadczenie. Wyłoniłem czterdzieści, pięćdziesiąt osób, z którymi następnie się spotkałem. Choć na dobrą sprawę sama decyzja obsadową była u mnie szybka. Kiedy zobaczyłem Matyldę i Ignacego wiedziałem, że to powinni być oni.
Pytanie czym jest miłość może wydawać się banalne, ale tak naprawdę ono napędza nie tylko akcję filmu, ale i chyba w ogóle nasze życie.
Dla mnie każdy film jest o miłości. Odpowiedź na to pytanie wiele mi mówiła o wrażliwości tych ludzi. Na ponad dwieście nagrań może w dwóch czy trzech przypadkach poczułem, że jest to wymyślone na potrzebę chwili. Poza tym ci młodzi ludzie opowiadali piękne, głębokie, poruszające i często bardzo osobiste historie. Sam zresztą zadaje sobie to pytanie i każdego dnia próbuję na nie odpowiedzieć.
Czy przed tym filmem miałeś jakieś doświadczenie ze światem osób niewidomych?
Nie miałem, ale mam taką zasadę, jako że żyję w swoim wygodnym świecie, pod ciepłą kołderką, to jak już robię film, musi on być wyjściem ze strefy komfortu. Zależy mi, żeby on robił coś dobrego. Głównym założeniem „Światłoczułej” było przybliżenie nam świata osób niewidomych i słabo widzących. Okazuje się, że takich osób w Polsce jest prawie milion. Sam nie miałem pojęcia o takiej skali aż do pierwszego szkolenia w Polskim Związku Niewidomych. Kiedyś robiłem dokument o Orkiestrze Vita Activa złożonej z osób niepełnosprawnych. Ostatecznie nigdy go nie zmontowałem, bo było to dla mnie zbyt poruszające, a później pojawiły się jakieś inne sprawy, które wyszły na pierwszy plan. Natomiast ci ludzie nauczyli mnie czegoś, co permanentnie wykorzystywałem także w tym filmie. Oni chcą być traktowani normalnie, tak jak ty i ja. Bez żadnej taryfy ulgowej. To było moje główne założenie w budowaniu postaci Agaty.
Wspomniałeś, że zależy ci na tym, by film zrobił coś dobrego. Być może dzięki niemu te dwa światy się zintegrują, lepiej poznają, będziemy mogli o tym normalnie porozmawiać, bez cienia wstydu czy zakłopotania.
My chyba tego nie umiemy. Uważam, że choć godzina zajęć przybliżająca świat niewidomych powinna być obowiązkowa w szkole. Żeby dzieciaki zobaczyły kim oni są i jakie są ich potrzeby. To trochę tak, jak z pierwszą pomocą. Kiedy widzisz ofiarę wypadku, a nie masz tego kursu, to nawet gdybyś chciał pomóc, nie wiesz jak się za to zabrać.
„Światłoczuła” to owoc współpracy z Polskim Związkiem Niewidomych. Jak u ciebie wyglądał proces poznawania tego świata – zarówno od strony reżyserskiej, jak i czysto ludzkiej?
Bardzo zależało mi na tym, żeby to wszystko było prawdziwe i żebyśmy nie opowiadali o jakimś wymyślonym świecie. Dlatego nie wyobrażałem sobie, by nie było w tym ludzi, którzy przeżywają to na co dzień. Zaczęło się od Polskiego Związku Niewidomych. Byliśmy tam na pierwszym szkoleniu, gdzie sami przez chwilę stawaliśmy się niewidomi. Zasłanialiśmy oczy, poznawaliśmy przedmioty, przestrzeń. Potem byłem jeszcze na dokumentacji w Laskach. Chciałem wiedzieć skąd pochodzi nasza bohaterka, gdzie się uczyła, bo to też mi później pomagało w interpretacji i reżyserii tej postaci. Stopniowo wchodziliśmy w to coraz głębiej.
Jak głęboko?
Mieliśmy z Matyldą okazję gościć u osób niewidomych w domu. Porozmawiać z nimi, zjeść wspólnie obiad, spędzić kawałek weekendu. Wydaje mi się, że dzięki tym spotkaniom w filmie znalazły się rzeczy, które byłyby nie do wymyślenia na poziomie teoretycznym, przez osoby, nie mające z tym żadnej styczności. Pytanie o to, czy ma i ogląda telewizję sam zadałem wchodząc do domu niewidomej dziewczyny. To mieszkanie zaskoczyło mnie już na dzień dobry. Mamy wyryte wyobrażenie, że to będzie jakiś ciemny loch, bo to przecież nie ma znaczenia, a trafiłem do świetnie zaprojektowanego, funkcjonalnego mieszkania z pięknie dobranymi kolorami. Spędziliśmy sporo czasu z tymi ludźmi i przekonaliśmy się, że oni są tacy jak my Zaczęło się od ogólnych, nieśmiałych pytań po bardzo intymne, dotyczące sfery seksualnej. To wszystko budowało bagaż Agaty. Na planie zresztą mieliśmy przez cały czas dwie konsultantki z Polskiego Związku Niewidomych.
Czyli koniec końców przeszedłeś podobną drogę do Roberta, który na początku nie wiedział jak w ogóle o tym rozmawiać i jak się ma przy Agacie zachowywać?
Zdecydowanie tak. Każdą rzecz się oswaja coraz bardziej, aż w końcu staje się ona naturalna. Mówiłem zresztą Matyldzie, kiedy rozmawialiśmy o tej roli, że dlatego casting zrobiłem na długo przed zdjęciami, żeby miała czas się odpowiednio przygotować. Mieliśmy dwadzieścia siedem dni zdjęciowych i na planie nie mogliśmy się już zastanawiać czy w danej scenie dobrze gra niewidomą czy nie. Musieliśmy skupić się na emocjach. Wzięła sobie to do serca, uważam że świetnie opanowała to pod względem warsztatowym i pięknie z tego wybrnęła.
Delikatnie, nie nachalnie.
Co pewnie nie było łatwe, bo w waszym filmie kamera bardzo często jest bardzo blisko twarzy. Jak budowaliście wizualną stronę „Światłoczułej” wraz z autorem zdjęć Michałem Englertem?
To w ogóle był taki projekt, przy którym nauczyłem się zdecydowanie najwięcej. Mam taką zasadę, że otaczam się ludźmi mądrzejszymi ode mnie. Początkowo ten film miał być realizowany w lecie, w pięknej, ciepłej Warszawie. Uparłem się jednak, żeby zrobić to na odwrót, w efekcie czego kręciliśmy w lutym. Chciałem żeby było ślisko, żeby padał śnieg. To najtrudniejsza pora dla osób z upośledzeniem wzroku. Zatem pierwszym krokiem było założenie, że to będzie zimowy film, z takim dość chłodnym lookiem. Michał jest bardzo doświadczonym autorem zdjęć, który całym ciałem czuje scenę. Znamy się zresztą dobrze, bo zrobiliśmy razem kilkadziesiąt reklam. Mieliśmy w „Światłoczułej” jedno zdanie, które opisywać miało nasze pracę – żeby ten film opowiadać szeptem. To zupełnie coś innego, od tego co robię na co dzień. Chcieliśmy opowiadać po cichu, blisko, organicznie. Szliśmy za swoją intuicją, ale zawsze bardzo blisko bohaterów.
Mimo że to na drugim biegunie, masz poczucie, że twoje doświadczenie z reklamy czy teledysków przydało się na planie filmowym?
Bardzo się przydało i to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze od strony warsztatu filmowego, bo pracując w reklamie tak naprawdę każdego dnia kończymy nową szkołę filmową. Mam do czynienia w zasadzie z każdym nowym sprzętem, jaki pojawi się na rynku. A przez to, że robię duże reklamy nie straszna jest mi skala czy rozmach produkcji. Nie robi na mnie wrażenia to, że będę miał na planie kran czy drona. Największą wartością jest chyba jednak zarządzanie ludźmi. Dzięki temu jestem oswojony z tym stresem i dziesiątkami pytań na minutę jakie do mnie trafiają. To mój chleb codzienny i w ogóle mnie to nie przeraża. W przypadku „Światłoczułej” mieliśmy założenie, żeby się nie dać zbytnio podniecić. Młodzi aktorzy czasem chcą dać więcej niż jest to potrzebne, a mi zależało na tym, żeby utrzymać to wszystko w naturalnym tonie. Ten szept, który sobie na początku założyliśmy.
Ignacy, Matylda i Bartek, którzy wcielają się w główne role w filmie to bardzo młodzi aktorzy, wchodzący dopiero do tego świata. Zaskoczyli cię swoją dojrzałością?
Nie wiem czy mogę mówić o zaskoczeniu, bo już na castingu czułem, że tak właśnie będzie. Byłem zresztą do nich od samego początku totalnie przekonany. Dużo czasu poświęciliśmy na przygotowania przed zdjęciami i mam wrażenie, że później procentowało to na planie. W trakcie prób szybko się zakolegowaliśmy, dzięki czemu łatwiej nam było wspólnie szukać tych bohaterów. Ten film miał dużo, bo trzydzieści kilka lokacji. Jeśli była taka możliwość, po zaadaptowaniu danej przestrzeni staraliśmy się tam robić próby w trójkę czy czwórkę. Jeszcze bez ekipy, tak żebyśmy mogli się w tym osadzić. Myślę, że tam wiele się krystalizowało. W przypadku młodych aktorów, z którymi miałem do czynienia to nie było takie typowo techniczne granie, bo oni nie są tak długo w tym zawodzie, by na komendę: „Akcja” byli w stanie wykrzesać z siebie całe swoje wieloletnie doświadczenie. Musieli postawić na szczerość i sięgnąć do głębi swojego serca. Robiliśmy z nimi też coś na kształt ustawień Hellingerowskich, gdzie wiele rzeczy wychodziło w podświadomości.
Agata jest bardzo wyrazistą postacią. Pracuje w ośrodku wychowawczym, ma dość ekstremalne hobby jakim jest nurkowanie na bezdechu. Na czym zależało ci w konstrukcji tej bohaterki?
Przede wszystkim zależało mi na tym, żeby to była osoba sprawcza. Chciałem żeby miała mocny charakter, a tym samym była antytezą najprostszej interpretacji osoby niepełnosprawnej. Poza tym, by w przeciwieństwie do Roberta, była ekstrawertyczna. Chciałem żeby moi bohaterowie byli na dwóch biegunach, ale żeby odbyło się to przeciwko schematom. Wydawało mi się, że fotograf reklamowy, który jest ekstrawagancki, wszędzie go pełno, buzia mu się nie zamyka, nie będzie zbyt ciekawy. To byłoby zbyt proste. Zresztą w tej materii czerpałem poniekąd ze swojego życia. Nie mam problemu z tym, żeby zarządzać stu sześćdziesięcioma osobami na planie, ale jak już mi pani w sklepie za grubo pokroi szynkę, to wstydzę się powiedzieć, żeby wymieniła. Z Agatą poszedłem tym samym tropem. Kiedy myślimy o osobie niewidomej wydaje nam się, że jest to ktoś non stop potrzebujący pomocy, wykonujący jakąś prostą codzienną pracę. Chciałem pójść w poprzek ugruntowanym schematom i stereotypom. Dlatego świadomie zamieniłem ich miejscami.
Ważna tematem w kontekście Agaty jest właśnie jej praca w ośrodku wychowawczym. To też był temat, który pogłębiłeś w procesie dokumentacji?
W zasadzie każda scena, która wiąże się z tym wątkiem w filmie jest prawdziwa. Na przykład ta z instrumentami jako forma wyrażenie swoich emocji jest jeden do jednego z prawdziwego życia. Poznałem świetną dziewczynę, która jest niewidoma i prowadzi psychologiczne zajęcia z chłopakami z ośrodka. Spędziłem z nimi trochę czasu. W ogóle ta dziewczyna jest niesamowita – podróżuje po świecie, wygrywa zawody triathlonowe. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie i była moją główną inspiracją w kwestii sprawczości Agaty. Szukałem tego czym może się zajmować, mieliśmy na to różne pomysły. Niektóre były bardziej, inne mniej odważne. Zależało nam jednak, żeby to było osadzone w rzeczywistości i autentyczne. Zarówno w przypadku pracy w ośrodku, jak i nurkowania na bezdechu musiałem przekonać się na własne oczy.
Jakie wrażenie zrobiła na tobie rzeczywistość ośrodka wychowawczego?
Bardzo duże, ale chyba od nietypowej strony. Ujęło mnie to, że ci chłopcy, a w zasadzie młodzi mężczyźni to są bardzo kulturalne osoby. I widać, że pragnące miłości. Zależało mi, żeby w filmie chłopcy mieli swoje przemyślenia i dali Agacie coś od siebie. Jasne, sporo przeklinają, bo tak się między sobą porozumiewają, ale mają też ogromną wrażliwość. Pamiętam jak wracałem z takiego miejsca pociągiem i nie mogłem przestać o tym myśleć.
Wspomniałeś o surowej, trochę nieprzyjaznej dla bohaterów Warszawie, ale część akcji filmu rozgrywa się w Berlinie. Mieście artystów, kojarzącym się z wolnością, buntem, nowym początkiem. Stąd ten wybór?
Tak naprawdę rozważałem dwa miasta, bo to też musiało być wiarygodne w kontekście rozwoju reklamowej kariery Roberta. Pierwszym był Paryż, ale chciałem unikać turystycznych lokacji. Nie byłoby to łatwe, pewnie także ze względów budżetowych. Drugim miastem, o jakim pomyślałem był właśnie Berlin. Miasto trochę szorstkie, pod włos, posiadające bardzo dużą scenę artystyczno-komercyjną i kojarzące się właśnie z wolnością.
„Światłoczuła” to twoja druga pełnometrażowa fabuła po „(Nie)znajomych” (2019). Często mówi się, ze ten drugi film, zwłaszcza po udanym debiucie, jest trudniejszy, bo trzeba udowodnić, że wcześniej to nie był przypadek. Było zatem trudniej?
Ten pierwszy film, który robiłem to była misja samobójcza. To był remake włoskiego przeboju, co stanowiło jednocześnie jego największe obciążenie. Mam wrażenie, że „(Nie)znajomi” zostali skreśleni zanim jeszcze ktokolwiek go zobaczył. Ludzie się musieli przekonać, że to była nowa, inna interpretacja. Tym razem startowałem z nieco innej pozycji, z punktu zero. „Światłoczułą” mogłem go zrobić tak jak chciałem i z ekipą, którą chciałem, za co jestem ogromnie wdzięczny. Czuję, że miałem na planie prawdziwy dream team. Jasne, nie było łatwo, bo zrobiliśmy ten film w dwadzieścia osiem dni. Czasami musieliśmy gnać, czasami dłużej zostać. Nawet przez sekundę nie czułem jednak, że moi „żołnierze” mają już dość. Każdego dnia z przyjemnością jechaliśmy do pracy. I nie mówię tu tylko o sobie. Trzy razy płakaliśmy. Raz kiedy skończyliśmy główny okres zdjęciowy, drugi, gdy mieliśmy jeszcze jeden dzień w Polsce i trzeci w Berlinie, po zakończeniu tamtych zdjęć. Miałem od nich przez cały okres zdjęciowy ogromne wsparcie i życzę każdemu żeby choć przez chwilę doznał takiego uczucia.
Z Matyldą Giegżno, odtwórczynią roli Agaty, rozmawia Kuba Armata.
Skok w nieznane
Czy kiedy po raz pierwszy przeczytałaś scenariusz „Światłoczułej”, było w tobie więcej ekscytacji, czy jednak jakiegoś lęku? Bo nie dość, że to twoja pierwsza duża filmowa rola, to od razu stajesz przed ogromnym wyzwaniem, jakim jest zagranie osoby niewidomej?
Byłam bardzo przestraszona. Na szczęście scenariusz był napisany w taki sposób, że czytając go, wciągnęłam się w tę historię do tego stopnia, że zapomniałam, że to ja mam wcielić się w tę postać. Kiedy zaczęliśmy pracę, a ja przygotowywałam się do tego, żeby wiarygodnie oddać osobę niewidomą, miałam wiele wątpliwości, czy sobie poradzę. Wiedziałam jednak, że już nie ma odwrotu, muszę podjąć się tego zadania i dać z siebie sto procent.
Finalnie się udało.
Mam wrażenie, że przy tym projekcie wydarzyło się wiele małych magicznych momentów. Jednym z nich była sytuacja tuż po castingu, kiedy umówiłam się z mamą na lunch. Spacerując warszawską ulicą, mijałyśmy jakąś księgarnię. Na wystawie zwróciłam uwagę na jedną z książek. Miała tytuł „Światłoczuła”. Poczułam, że to jest znak.
Jesteś młodą aktorką, która dopiero wchodzi do tego świata. Dla wielu twoich koleżanek i kolegów z branży castingi to bardzo stresujące momenty, za którymi nie przepadają. Oswoiłaś się już z tym?
Chyba do pewnego stopnia oswoiłam mechanizm, jak radzić sobie ze stresem i emocjami. Wydaje mi się, że zawsze będę się stresowała w takich momentach, bo jakkolwiek by było miło, jestem jednak oceniana. Wychodzę jednakże z założenia, że to przede wszystkim spotkania mające na celu sprawdzenie, czy odnajdujemy się w konkretnej roli, czy pasujemy do siebie energetycznie z reżyserem lub partnerem. Zawsze na castingach staram się zostać przy sobie i nie walczyć na siłę, żeby się komuś spodobać. Taka jestem i albo ktoś mnie chce, albo nie.
Pierwszym takim doświadczeniem i od razu udanym były przesłuchania do popularnego serialu „Klangor”. Jak wspominasz to po kilku latach?
To było coś niesamowitego, że moja pierwsza rola była w czymś tak dużym i dobrym. Zwłaszcza że ja się tam znalazłam może nie tyle z przypadku, co jako osoba niewiedząca prawie nic o aktorstwie. To był chyba łut szczęścia, że reżyser Łukasz Kośmicki właśnie tak wyobrażał sobie tę postać. Śmiał się zresztą, że zostałam rzucona na głęboka wodę, ze związanymi rękami i to jeszcze w miejsce, gdzie są rekiny.
Czy to był ten moment, w którym zdecydowałaś, że chciałabyś spróbować pójść właśnie tą drogą?
Moja starsza siostra Emma jest aktorką i o ile ona od zawsze wiedziała, że z tym chce związać swoje życie, to ja trochę błądziłam. Wchodziłam w sport, myślałam o tym, żeby zostać nauczycielką, psycholożką, zajmowałam się modelingiem. Wszystko poza aktorstwem, ale w większości jednak w nurcie artystycznym. W efekcie stwierdziłam, że spróbuję zdawać do Akademii Teatralnej w Krakowie, gdzie dotarłam do ostatniego etapu, ale finalnie się nie dostałam. Dobrze się stało, bo nie byłam na to gotowa. To było rok przed rolą w „Klangorze”. Pamiętam, że w serialu mieliśmy scenę, gdzie musiałam wejść przez drzwi. Czekałam za nimi na akcję, a obok siebie miałam wielkie lustro. Spojrzałam na nie i miałam moment, kiedy pomyślałam, co ja tu w ogóle robię i jak to się stało, że tu jestem. Wtedy do mnie dotarło, że to coś, co daje mi bardzo dużo szczęścia.
Twoja siostra, niejako przecierając szlaki, odegrała ważną rolę w tym, że i ty postanowiłaś spróbować aktorstwa?
Na pewno w jakimś stopniu zaraziła mnie aktorstwem. Gdyby nie ona, pewnie w ogóle nie wpadłabym na ten pomysł. W zasadzie od zawsze miałyśmy wspólne pasje – jeździłyśmy konno, zajmowałyśmy się modelingiem, a później przyszedł czas na aktorstwo. Jestem młodsza, więc zawsze byłam trochę z doskoku, po niej, co chwilami nie było łatwe. Doszłyśmy jednak do momentu, w którym zdecydowanie bardziej się wspieramy, niż ze sobą rywalizujemy. Wcześniej z mojej strony było trochę zazdrości, niepewności, porównywania się do niej, a teraz nie dość, że ona mnie wspiera, to widzę, że czasem i ja mogę jej pomóc. Na planie się jeszcze nie spotkałyśmy, ale niewykluczone, że niedługo się to wydarzy.
Wspomniałaś o jeździe konnej jako jednym ze swoich zainteresowań. To chyba przydało się na planie „Kosa” (2023) Pawła Maślony, gdzie wcieliłaś się w rolę Pocztylionki.
To prawda, na potrzeby tej roli uczyłam się jeździć bryczką. Tam prowadzi się dwa konie, z tyłu jest powóz, ale że miałam wcześniej doświadczenie z końmi, to szybko udało mi się to opanować. W ogóle dużo od Pawła zaczerpnęłam. To nie był dla mnie łatwy plan, bo byłam prawie najmłodsza, a to jednak wymagająca rola. I pierwsza z epoki, ponieważ wcześniej grałam postaci współczesne, które były mi bliższe. Miałam chwilę zwątpienia, czy sobie poradzę. I to właśnie Paweł mi pomógł. Często mówił: „Matylda, jak mówię ci, że mamy zrobione ujęcie, to znaczy, że tak jest. Nie wymyślaj, że coś źle zrobiłaś”. Dni na planie „Kosa” to była dla mnie prawdziwa szkoła.
Nawiązując do tych bliskich ci ról. Agata w „Światłoczułej”, pod względem charakterologicznym, jest do ciebie podobna?
To ważny temat, bo cały film był dla mnie rodzajem duchowej, psychologicznej podróży. Bardzo wielu rzeczy od Agaty się nauczyłam. Była mi bliska i dostrzegałam między nami wspólne cechy, dlatego do pracy nad rolą wykorzystywałam też swoje doświadczenia, ale także sporo rzeczy od niej dostałam. Na pewno spokój wewnętrzny. Przygotowując się do roli, wyobrażałam sobie, że kiedy Agata czymś się stresuje czy nie czuje się zbyt komfortowo, to zaczyna się troszkę bujać. To coś, co ją uspokaja. Zauważyłam, że w trudnych dla mnie sytuacjach również tak zaczęłam robić. Agata pozwoliła mi też uważniej zajrzeć w siebie i dała mi sporo miłości do siebie.
Mam wrażenie, że ona jest znacznie dojrzalszą, więcej wiedzącą o życiu, świecie i sobie niż Robert. Dużo ci w niej imponowało?
Można było się spodziewać, że taka osoba marzy o tym, by odzyskać wzrok. Im bardziej ją poznawałam, tym bardziej się przekonywałam, że jej tego nie brakuje. Wkurza ją natomiast to, że inni chcieliby ją „naprawić”. Agata lubi spędzać czas ze sobą, jest ze sobą pogodzona, nie potrzebuje żadnej litości. Ma grupę przyjaciół, pracę, zainteresowania. I to z rodzaju tych ekstremalnych. Wszystko ma poukładane. To było naprawdę imponujące.
Czy te wątpliwości z czasem, kiedy też pewnie coraz bezpieczniej czułaś się na planie, minęły?
Tak i duża w tym zasługa Tadeusza i całej ekipy, która dawała mi spory komfort. Często przed ujęciami musiałam sobie parę rzeczy poukładać, przejść całą trasę, by poczuć się pewniej. Na to wszystko mogłam liczyć. Czułam zaufanie ze strony Tadeusza. Sama chyba w siebie nie wierzyłam, tak jak on wierzył we mnie. Oddałam trochę kontrolę ciału, temu wszystkiemu, co wokół mnie się działo, ale też miesiące przygotowań zbudowały pewną skorupę. Chociaż na przykład na dwa tygodnie przed zdjęciami zdałam sobie sprawę, że wszystkie moje treningi związane z byciem niewidomą odbywały się przy zamkniętych oczach albo miałam zasłonięte je opaską. A przecież w filmie oczy cały czas będę miała otwarte. Sama zaczęłam to ćwiczyć w domu przy jakichś najbardziej prozaicznych czynnościach i powoli to w sobie wyczuwałam.
Próbowałem sobie to wyobrazić, jak wyłączyć jeden zmysł, kiedy on tak naprawdę działa. Wspaniale zrobił to Al Pacino w „Zapachu kobiety” (1992), ale to jednak wybitny aktor z ogromnym doświadczeniem. Jak ty sobie z tym poradziłaś?
Rozmawiałam z kilkoma osobami i wiem, że nie wszyscy mają tę zdolność, ale ja na szczęście tak, a mianowicie „wyłączenia” sobie nieco ostrości wzroku. Kiedy trenowałam to w domu, było to w miarę łatwe, ale potem skala trudności rosła, bo dochodził partner, kamera, która często w filmie jest bardzo blisko twarzy. Starałam się zapomnieć o tym zmyśle i skupić się mocno na innych. Na słuchu, wejściu w ciało, co było trochę podobne do medytacji.
Wiem, że mieliście też warsztaty pracy z ciałem z Anetą Jankowską. Na czym one polegały?
To była dla mnie idealna formuła, a pierwszy raz spotkałam się z taką pracą. Aneta prowadziła to w sposób sensoryczny, duchowy, bazujący na medytacji, improwizacji przy zamkniętych oczach. Było mi to bliskie, bo sama często medytuję i otworzyło mi to Agatę. Nagle zaczęłam się skupiać na tym, co się dzieje, kiedy człowiek zamyka oczy. Co czuje, jakie zmysły wychodzą na pierwszy plan. Czasem spotykaliśmy się z Anetą pojedynczo, kiedy indziej we trójkę – z Ignacym albo Bartkiem. Zdarzały się też trudne momenty, bo Aneta chciała nas do siebie zbliżyć, przyzwyczaić do dotyku, który w tym filmie jest niezwykle ważny. Nie jest łatwo otworzyć się przed obcą osobą, ale to było niesamowite doświadczenie.
Z Ignacym znaliście się wcześniej, kolegowaliście się. To było pomocne w budowaniu relacji pomiędzy Agatą a Robertem?
Naszą znajomość z Ignacym zawsze porównywałam do relacji brata i siostry. Z jednej strony jest bardzo pozytywna, z drugiej czasami się kłócimy, przepychamy ze sobą. Chyba fakt, że obok mnie nie była zupełnie obca osoba, trochę ten proces ułatwił. Ale niewykluczone, że momentami też utrudniał, bo zawsze dochodzi płaszczyzna, czy to, co robimy, wpływa na naszą prywatną relację i jak to rozróżnić. Trochę o tym rozmawialiśmy, przerabialiśmy, a finalnie przybijaliśmy pionę i mówiliśmy, że zostawiamy to i w prawdziwym życiu jesteśmy kumplami.
Zakładam, że stworzenie intymności między głównymi bohaterami nie musiało być wcale łatwe. Jak to wyglądało z twojej perspektywy?
Chyba oboje z Ignacym mamy w sobie pewną dojrzałość emocjonalną, z którą weszliśmy na plan. Ale też na pewno ten film nam jej dodał. Pamiętam, jak spotkaliśmy się jednego dnia na warsztatach z Anetą i Ignacym. To były pierwsze zajęcia z kontaktem fizycznym i tam wydarzyły się piękne rzeczy. Zapomnieliśmy o stresie, zamknęliśmy oczy i nagle w pewnym momencie zderzyliśmy się czołami. Okazało się, że kontakt fizyczny, nie tylko seksualny czy romantyczny, może być bardzo wartościowy i może w nim być trochę magii.
Nie znałaś natomiast wcześniej reżysera filmu Tadeusza Śliwy.
Bardzo szybko we trójkę polubiliśmy się i naturalnie wyszło, że zaczęliśmy też prywatnie spędzać razem trochę czasu, po to, by lepiej się poznać. Pracy nad tym filmem towarzyszyła naprawdę świetna atmosfera. Kiedy skończył się plan i miałam dłuższą przerwę od filmu, trudno było mi sobie wyobrazić, że miałabym pójść teraz na inny plan i nie spotkać się z tą samą ekipą. Do pewnego stopnia oni stali się dla mnie rodziną. Może też przez to, że to było nowe doświadczenie, bo nigdy wcześniej nie grałam głównej roli i nie spędzałam aż tak dużo czasu na planie.
Poczułaś ten słynny syndrom porzucenia, jaki często towarzyszy ponoć aktorom po zakończeniu zdjęć?
Bardzo! To też jakoś korespondowało z moim życiem prywatnym, które było wtedy trochę niepoukładane. Pamiętam, jak moja terapeutka mówiła mi, że codziennie rano, kiedy jadę na plan, mierzę się z całą gamą różnych emocji – swoich, bohaterki, w którą się wcielam, tego, co się dzieje na planie. Nagle kiedy to się skończyło, zostałam z niczym. Wstawałam z łóżka i zastanawiałam się, co mam teraz robić, gdzie iść, co się dzieje. To było wręcz depresyjne, ale stanowiło też ogromną lekcję, jak sobie radzić z takimi rzeczami na przyszłość.
W jednej ze scen w filmie Agata pyta Roberta, czy boi się ciszy. Dla ciebie to bezpieczny, oswojony stan?
To właśnie jeden z tych elementów, które dostałam w prezencie od Agaty. Wcześniej bałam się ciszy. Nie radziłam sobie z samotnością, nie umiałam przebywać sama ze sobą. Cały czas uciekałam – do pracy, znajomych, rodziców. Potrzebowałam znaleźć się w miejscu, gdzie nie będę sama. Dzięki podróży, którą odbyłam razem z Agatą, oswoiłam się z tym i poczułam się bezpiecznie.
Czy przygotowując się do roli, miałaś okazję spotkać się i porozmawiać z osobami niewidomymi, żeby lepiej zrozumieć ich perspektywę?
Często bywałam w Polskim Związku Niewidomych, we współpracy z którym zrobiliśmy ten film. Spotykałam się z panią Agnieszką, która pokazywała mi, jak się chodzi z laską. Miałam okazję spotkać się osobami niedowidzącymi albo całkowicie niewidomymi. Być w ich domach, żeby w bardziej kameralnej atmosferze o tym wszystkim porozmawiać. To były niezwykłe spotkania, uświadamiające, jak mało wiemy o tym świecie. W codziennym funkcjonowaniu te osoby praktycznie niczym się od nas nie różnią. Ci ludzie są niezwykle inspirujący. Wychodziłam stamtąd z ogromną energią i chęcią do życia.
Oni chcą chyba też być traktowani na równi, nie oczekują, że będziemy okazywali im litość czy będzie nam ich żal.
Zdecydowanie, często nawet sami żartują ze swojej niepełnosprawności. Byłam w szoku, kiedy odwiedziłam pewną kobietę, która nie widzi, i dosłownie w co drugim zdaniu sobie z tego żartowała. To było bardzo pozytywne i pozwalało o tym myśleć nie jako o niepełnosprawności, a po prostu o ich rzeczywistości. Ona też może być piękna. Dużo ciekawiej eksplorować te dwa światy, niż w jakikolwiek sposób je kategoryzować czy wartościować.
Wydaje mi się, że walorem waszego filmu może być to, że te dwa światy trochę się ze sobą zintegrują. My niekiedy boimy się o tym rozmawiać, nie wiemy, jak możemy pomóc. To wciąż pewien temat tabu.
Mamy też małą wiedzę na ten temat. Nie wiemy, jak możemy pomóc, tak żeby nie naruszyć przestrzeni drugiej osoby. Osoby niewidome nie zawsze lubią być dotykane czy osaczane. To często dla nich trudniejsze, niż miałyby sobie poradzić bez pomocy. Wydaje mi się, że nasza niewiedza nie wynika z ignorancji, tylko z tego, że trudno nam sobie wyobrazić, jak to jest. W trakcie przygotowań do filmu byłam na Niewidzialnej Wystawie. To takie mikrozderzenie z tym światem. Kiedy po chwili przyzwyczaimy się do ciemności, zupełnie inaczej zaczynamy odbierać rzeczywistość. Myślę, że dla każdego to mogłoby być wartościowe doświadczenie.
Co w tym filmie chcieliście powiedzieć o świecie osób niewidomych?
Na przykładzie Agaty staraliśmy się pokazać, że osoba niewidoma nie musi być z założenia biedna, poszkodowana, smutna i w depresji. Najczęściej to przebojowi ludzie, którzy mają mnóstwo pasji i kochają życie. Mają oczywiście jakieś przeszkody, z którymi muszą się zmagać, a świat im czasami tego nie ułatwia, ale to jest ich rzeczywistość i nie muszą wcale cierpieć z tego powodu. Chcieliśmy pokazać, że to po prostu normalni ludzie. Tacy jak my.
Dla mnie to także opowieść o próbie bycia sobą, ale jednocześnie jak trudne jest to w dzisiejszym świecie.
W świecie, w którym każdy ma sprostać jakimś oczekiwaniom czy planom. Dla mnie to też historia o tym, że miłość może być prawdziwym nauczycielem. Na różnych etapach życia człowieka jest różna, ale jest po coś. Nie zawsze miłość, którą spotkamy od razu, jest tą jedyną, na całe życie. Za każdym razem jednak czegoś nas uczy, także o sobie.
Wspomniałaś o tym, że to ludzie, którzy często mają wiele pasji. Dla Agaty jest to nurkowanie na bezdechu, coś, co daje jej bezpieczną przestrzeń. Jak się w tym odnalazłaś?
To przestrzeń, gdzie z jednej strony masz linkę, której możesz się chwycić, a z drugiej nikt nic nie widzi i nie słyszy. Tam wszyscy jesteśmy równi i pokonujemy swoje trudności. To też przypominało mi do pewnego stopnia medytację, tylko taką bardziej ekstremalną. Pokonanie swojego organizmu, odpuszczenie wszystkiego i opanowanie strachu przed tym, co może się wydarzyć. To rodzaj mistycznego doświadczenia.
Aktorstwo polega też na tym, że możecie próbować nowych rzeczy. Lubisz mierzyć się z takimi fizycznymi wyzwaniami?
Jestem ogromnie wdzięczna, że trafiłam na projekty, które dały mi tę możliwość. Nurkowanie na bezdechu było dla mnie naprawdę sporym życiowym osiągnięciem. Na trzecim treningu znalazłam się na siedemnastu metrach pod wodą. Pewnie nigdy bym tego nie doświadczyła, gdyby nie aktorstwo. Choć to było trochę zabawne, bo na castingu zapytano mnie tylko, czy umiem pływać. Powiedziałam, że tak, a potem okazało się, że mam schodzić pod wodę kilkanaście metrów (śmiech).
Agata realizuje się też w pracy w ośrodku wychowawczym. To miejsce, gdzie wszyscy czują się trochę wykluczeni, a jednocześnie stanowią dla siebie duże wsparcie. Co oni dają sobie nawzajem?
Wydaje mi się, że w ogóle praca z dziećmi czy młodzieżą jest bardzo wartościowa. Sama kiedyś zastanawiałam się, czy nie pójść w tym kierunku. Dzieci są bezpośrednie, bardziej intuicyjne, niezrażone uprzedzeniami, a tym samym często mądrzejsze od dorosłych. Ośrodek dla tych chłopców nie jest spełnieniem ich marzeń i oni mają poczucie, że ktoś chce ich naprawić. Agata daje im poczucie, że oni się nawzajem sobą opiekują. Ona nimi, a oni nią. To jakaś wymiana. Wiele z tego wyniosłam, bo ci chłopcy, oprócz Bartka Deklewy, byli naturszczykami. Na początku nie wiedziałam, jakich narzędzi mam używać, jak się zachowywać, co robić. Nagle po prostu wszyscy zaczęliśmy się do siebie uśmiechać, żartować. Wszystko stało się naturalne.
Agata przez długi czas w filmie nie chce poddać się operacji, w wyniku której miałaby szansę odzyskać wzrok. Boi się rozczarowania, że mogłoby nie wyjść?
Jej podejście do niewidzenia nadal w jakimś sensie jest dla mnie zagadką i próbuję ją zrozumieć. Wydaje mi się, że to nawet nie tyle kwestia strachu, że się nie uda, ile tego, że ona się z tym już pogodziła. Być może nawet bardziej bała się rzeczywistości, której w ogóle nie zna, bo nie pamięta, jak to jest widzieć. Nie tęskni za tym. To byłby skok w nieznane, który wymagałby od niej ogromnej odwagi. Stąd ten lęk.
Z Ignacym Lissem, odtwórcą roli Roberta, rozmawia Kuba Armata.
Kształtować trendy, a nie jedynie je powielać
Robert, w którego rolę się wcielasz w filmie „Światłoczuła”, jest młodym, odnoszącym zawodowe sukcesy fotografem. Na początku tej historii wyprowadza się od znajomych i przenosi do dużego pustego mieszkania. Szybko poznaje Agatę, która jest niewidoma, i zakochuje się w niej. To opowieść o chłopaku, który szybko musi dorosnąć, przede wszystkim na poziomie emocjonalnym?
Dla mnie właśnie o tym jest ten film. Łatwo mi się z Robertem utożsamić. W tym znaczeniu, że to młody człowiek, któremu zawodowo dobrze idzie, szybko wchodzi w świat dorosłych i zaczyna zarabiać duże pieniądze, ale nie do końca rozumie, co się z nim dzieje. Jestem nauczony tego, że aby zarobić, muszę iść do pracy, zasuwać osiem godzin i dopiero wtedy dostanę wypłatę. A tu nagle robisz coś, co lubisz i jeszcze masz z tego spore profity. Pojawia się mnóstwo, często głupich, pomysłów, jak wydać te pieniądze. Moja pierwsza wypłata na przykład rozeszła się bardzo szybko. W tym sensie uważam, że jesteśmy z Robertem podobni. Nagle on wychodzi ze swojej strefy komfortu. Traci grunt pod nogami. W obliczu uczucia jest zmuszony do tego, by zmierzyć się ze swoimi problemami emocjonalnymi, wewnętrznymi blokadami. Żeby w pełni móc kochać, musi przez to przejść. Ale do końca nie wie jak.
Czyli do pewnego stopnia intuicyjnie poczułeś tego bohatera?
Myślę, że miałem go w sobie od jakiegoś czasu. Kręciliśmy ten film w niełatwym dla mnie momencie pod względem osobistym i ten smutek przełożył się na bohatera. Bo mam wrażenie, że Robert jest przez cały czas smutny, introwertyczny. To wyszło bardzo intuicyjnie, choć wciąż rozmawialiśmy o tym z Tadeuszem i on nad tym wszystkim czuwał. Praca nad rolą polegała przede wszystkim na tym, żebym się wyciszył, poczuł, jak to jest mieć w sobie tyle stłumionych emocji. No i aparat. Dostałem Olympusa.
Ten podstawowy atrybut Roberta dużo w twoim przypadku zmienił?
Cały czas te zdjęcia gdzieś się przewijały. Myślenie obrazem, spotykanie się ze znajomymi, którzy są fotografami, rozmowy z Tadeuszem o świecie reklamy, bo z niego się wywodzi. Robert myślał poprzez zdjęcia i w ten sposób mówił o swoich emocjach. Zrobienie zdjęcia o czymś świadczy, jest jakimś gestem – podoba mi się ten moment, chcę go zapamiętać. Myślę, że to trochę zmieniło moją perspektywę i dodało nieco introwertyzmu.
Masz go w ogóle w sobie czy na co dzień jesteś raczej na drugim biegunie?
Moi przyjaciele powiedzieliby, że jestem ekstrawertykiem. Ta rola na pewno jednak coś zmieniła. Uświadomiła mi, że ten introwertyzm gdzieś we mnie jest. Może to truizm, ale doświadczenia, jakich nabywamy, zmieniają nas. Poszczególne role na pewno coś nam zawsze dają, ale wychodzę z założenia, że przede wszystkim to ja powinienem dać od siebie jak najwięcej. To też stwarza poczucie, że to wszystko nie jest za darmo. Kiedy wchodzi się w rolę i zaczyna się już żyć bohaterem, naprawdę trzeba być magistrem psychologii, żeby oddzielić twoje własne emocje od kreacji.
Udaje ci się to, mimo że, jak wiemy, nie studiowałeś psychologii?
Pierwszym momentem, który na szczęście poniekąd mam już za sobą, było zakochiwanie się w ludziach na planie filmowym. Nie w znaczeniu romantycznym, ale chodziło o szybkie, intensywne zbudowanie więzi emocjonalnej. Nie tylko z innymi aktorami, ale w ogóle z ludźmi, których widzisz codziennie przez kilka miesięcy. Wydaje mi się, że wspólne kreowanie fikcyjnego świata bardzo zbliża i uzależnia. Niekiedy o ekipie mówi się, że to rodzina. Ale z tym trzeba uważać. Nazywanie tego w taki sposób, zwłaszcza dla aktora, jest niebezpieczne i wytwarza trochę taką toksyczną wrażliwość, bo kiedy plan się skończy, często towarzyszyć temu może syndrom porzucenia, depresja. Po „Światłoczułej” aż tak tego nie odczuwałem, bo wydaje mi się, że mam już większą świadomość. Po siedmiu latach w tym zawodzie wypracowałem sobie jakiś mechanizm obronny. Wiem, gdzie jest granica, ale też zdaję sobie sprawę, że w pracy twórczej potrzebna jest więź. Należy znaleźć złoty środek.
W jednej ze scen Robert mówi, że pracuje z ludźmi, ale nie przepada za tłumami. Podpisałbyś się pod tym?
Mam w sobie umiejętność bycia wśród ludzi. Łatwo mi się tam odnaleźć, przewodniczyć w czymś, coś zorganizować. Być tym człowiekiem, który zaprosi wszystkich do siebie i zorganizuje kolację. Uwielbiam robić takie rzeczy. I przez długi czas podobnie zachowywałem się też w moim domu. Kiedy przed Wigilią Bożego Narodzenia padało pytanie, kto przeczyta fragment Pisma Świętego, zawsze się wyrywałem. Gdy trzeba było zrobić coś przed ludźmi, byłem pierwszy. Dzisiaj jest inaczej. Tę potrzebę mam już zaspokojoną i dom jest miejscem, gdzie chciałbym po prostu być. Nie Ignacy aktor, tylko po prostu Ignacy.
Wasza relacja z ekranową Agatą, czyli Matyldą Giegżno, bazuje na intymności, zmysłowości. Oboje jesteście młodzi, a moim zdaniem ona wymagała sporej dojrzałości. Jak nad nią pracowaliście?
Mieliśmy na przykład warsztaty z Anetą Jankowską, podczas których pracowaliśmy z ciałem. Początkowo było to dla mnie trochę dziwne, ale w pewnym momencie uwierzyłem, że to coś we mnie otworzyło i dodało koloru postaci Roberta. Budowanie więzi polegało też na zakumplowaniu się z Matyldą. Zbliżyliśmy się do siebie, ale też na tyle bezpiecznie, że po filmie nie miałem poczucia utraty przyjaciela. Ważne jest, by polubić się z tą osobą, znaleźć wspólny język, zainteresowania. Z obu stron było to otwarte i czyste, bo Matylda jak na swój wiek też ma już spore doświadczenie i doskonale wie, co działa, a co nie. Ważny jest proces budowania wzajemnego zaufania. Z czasem czuliśmy się bardziej naturalnie i swobodnie przy sobie. Na planie to procentowało. Poczucie ciepła i posiadania bezpiecznego kumpla w pracy.
Tadeusz odegrał w tym dużą rolę?
Na pewno próbował nas zintegrować, ale też z Matyldą znaliśmy się prywatnie przed filmem. Byliśmy znajomymi, lubiliśmy się, tak że tak naprawdę bardziej we dwójkę integrowaliśmy się z Tadeuszem, żeby go poznać. Dużo rozmawialiśmy. Zawsze pytał nas, co o danej sprawie myślimy, ale też bardzo cenię w nim to, że na koniec mówił: „Dobra, to teraz zrobimy tak”. To bardzo ważne u reżysera. Choć jesteśmy współtwórcami, a myślę tu o całej ekipie, reżyser musi mieć wizję i konkretny pogląd, jak to przedstawić. Tadeusz dał nam przestrzeń, ale kiedy trzeba było, reagował, bo na pewno potrzebowaliśmy tego trzeciego oka.
Czy takim trzecim okiem był także doświadczony autor zdjęć, jakim jest Michał Englert?
Michał często zadawał ciekawe pytania związane z konkretną sceną, jej intencją. Współtworzył z nami ten film. Poza tym jego techniczna wiedza i pomysły inscenizacyjne były niesamowite. Jedyną osobą, która w równej mierze imponowała mi pod tym względem, był Arek Tomiak.
Agata jest niewidoma, o czym Robert dowiaduje się trochę przypadkiem. W pewnym momencie, nie umiejąc znaleźć lepszych słów, pyta ją, czy zawsze tak miała. To ważna płaszczyzna filmu, pokazująca, że my za bardzo nie umiemy o tym rozmawiać.
To jest właśnie kluczowe, jak do tego podejść? Najmniej problemu mają z tym dzieci. Są szczere i bezpośrednie. Z biegiem czasu tracimy jednak tę zdolność i nie wiemy, na co możemy sobie pozwolić, żeby też nikogo nie zranić. Po doświadczeniu tego filmu wydaje mi się, że najlepiej mówić o tym wprost. Robert kompletnie tego nie umie.
Zrealizowaliście ten film we współpracy z Polskim Związkiem Niewidomych. Historia miłości między dwójką młodych bohaterów zyskuje ważny społeczny wymiar.
W swojej aktorskiej przygodzie miałem już do pewnego stopnia podobne doświadczenie. Kiedy pracowałem nad spektaklem o chłopaku dotkniętym autyzmem, odwiedziłem Fundację Synapsis i poznałem ludzi w spektrum. Wydawało mi się, że tym razem podejdę do tego z większym spokojem. Kiedy jednak trafiłem na ludzi niewidomych, kompletnie nie wiedziałem, jak się zachowywać. Co czuć, czy mam im współczuć. Do tego dochodziła taka perspektywa chłopaczka z Warszawy, który ma wszystko, co chce, i się martwi, że jak go coś zakłuje w płucach, to musi iść do kilku lekarzy, żeby się przebadać. A tu nagle mamy ludzi, którzy nie widzą.
Jak wyglądały te spotkania?
To były bardzo wartościowe rozmowy, które otworzyły mnie na to, żeby się nie bać rozmawiać, pytać. Jest w filmie scena, kiedy starsza kobieta bierze Agatę na przejściu dla pieszych pod rękę i mówi, że ją przeprowadzi. A ona na to, że sobie poradzi. Nie róbmy z siebie na siłę bohaterów, tylko słuchajmy, co ci ludzie mają do powiedzenia. Na jednym ze spotkań trafiłem na dziewczynę, która nie widzi od dziecka. Zapytałem ją, czy gdyby mogła, chciałaby to zmienić. Powiedziała, że nie ma takiej potrzeby i nawet nie jest sobie w stanie tego wyobrazić. To jest jej świat i on też jest piękny.
W jednej ze scen Robert bierze udział w treningu sportowym dla osób niewidomych i by zbliżyć się trochę do ich doświadczenia, zakłada specjalne gogle, przez które nic nie widzi. Co wtedy poczułeś?
To był moment, w którym oni mogli ze mnie porządnie pożartować. Dla mnie to było z jednej strony fascynujące, a z drugiej przerażające doświadczenie. Ale też na swój sposób wzruszające, ponieważ obserwowałem osoby, które po treningu po prostu wstają, zdejmują gogle i bez żadnej asysty idą do szatni. Pojawia się myślenie, że może się trochę przy tobie krępują, bo przyszedł aktor. Ja też się trochę krępowałem, gdyż towarzyszyła mi głupia myśl, że mi ich szkoda. Po czym uświadamiasz sobie, że to ostatnia rzecz, jakiej oni od ciebie oczekują. To normalni ludzie, którzy mają swój fascynujący świat. A my trochę się go boimy. Musimy starać się to normalizować. Praca przy „Światłoczułej” dużo we mnie zmieniła w tej materii. Pozbyłem się tego tabu i nabyłem przekonania, że mogę powiedzieć: „Słuchaj, przepraszam, ale nie miałem do czynienia z osobami niewidomymi, mam trochę mętlik w głowie”. I to jest OK. Chodzi o to, żeby ponazywać rzeczy i ze sobą rozmawiać.
Jest też w filmie scena, kiedy twoja ekranowa siostra, w której rolę wciela się Aleksandra Pisula, opowiada Agacie o traumie, jaka was dotknęła. Mówi też, że Agata zmieniła Roberta. Wierzysz w to, że zmieniamy się pod wpływem innych?
Zawsze ma to na nas wpływ. Jak w tym porzekadle: „Z kim przestajesz, takim się stajesz”. To punkt wyjścia, a potem takie drzewko coraz bardziej się rozgałęzia. W tym filmie konfrontujemy dwa światy. Ten Roberta, który jest pozamykany, pięknie zapakowany, a wszelkie negatywne emocje i wspomnienia są odłożone na półkę. Jest też Agata, która przez to, że jest niewidoma, musiała się skonfrontować ze sobą i ponazywać wszystkie emocje. To osoba twardo stąpająca po ziemi, która jest w stanie powiedzieć od razu, co czuje, i zna siebie. Musi siebie znać, żeby przetrwać w tym dziwnym świecie. W wyniku zderzenia tych dwóch rzeczywistości, to Robert przede wszystkim się zmienia. W końcu ma odwagę, by się ze sobą skonfrontować.
„Światłoczuła” to twoja kolejna duża rola w ostatnim czasie. Masz 26 lat i jak na swój wiek duże zawodowe doświadczenie. Jesteś zadowolony, w jakim miejscu się znalazłeś?
W dzisiejszym świecie chyba nie tak łatwo w ogóle być zadowolonym. Cały czas porównujemy się do kogoś, kto jest bardziej aktywny czy więcej osiągnął. Głównym zadaniem, jakie na co dzień sobie wyznaczam, jest zatrzymanie się, refleksja związana z tym, jak wiele dobrych rzeczy wydarzyło się w moim życiu i wdzięczność za to. Jednocześnie stawiam sobie nowe cele i mam kolejne marzenia. Głównym jest to, żeby spróbować swoich sił za granicą. I nawet nie chodzi o Hollywood. Satysfakcję przyniosłaby mi możliwość sprawdzenia się w autorskim kinie europejskim, gdzie nie ma potrzeby mierzenia się ze słupkami, a jest poczucie, że razem tworzymy coś wartościowego.
Można by powiedzieć, że w „Światłoczułej” miałeś tego małą namiastkę, bo część akcji filmu rozgrywa się w Berlinie.
Dokładnie! Przyszedł moment, kiedy się zatrzymałem i pomyślałem: „To niesamowite, że ja, Ignacy Liss, który siedem lat temu wymyślił sobie, że będzie aktorem, znalazł się w takim miejscu”. Ta droga, choć może wydawać się inaczej, nie była wcale taka oczywista. Miałem momenty, kiedy byłem na jakimś planie i czułem, że to w ogóle nie są moje marzenia i to nie jest to, co chcę robić. Uważam jednak, że nawet takie chwile są potrzebne i mogą zaowocować w przyszłości. Fakt bycia w zawodzie jest bardzo istotny. To, że cały czas masz do czynienia z kamerą, pozwala ci się rozwijać.
Czy będąc studentem warszawskiej Akademii Teatralnej, wyobrażałeś sobie, że tak to właśnie będzie wyglądało po skończeniu szkoły?
Cały czas mam poczucie, że to wszystko, co się dzieje dookoła, nie jest do końca prawdą. Fakt robienia tego, co lubię, i możliwość prowadzenia za to w miarę komfortowego życia w Warszawie jest dla mnie jakąś abstrakcją. W najśmielszych snach nie sądziłem, że będzie to tak wyglądało. Wciąż trzeba jednak sobie podnosić poprzeczkę, bo w tym zawodzie łatwo osiąść na laurach i zadowolić się tym, co się ma.
Dla wielu młodych aktorów i aktorek przejście ze szkoły do pracy bywa dość brutalne, w efekcie czego część rezygnuje, inni znajdują sobie jakieś dodatkowe zajęcia. U ciebie poszło to dość gładko i naturalnie. To kwestia talentu, szczęścia, przypadku, umiejętności znalezienia się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie?
Chyba wszystkiego, o czym mówisz. Tyle że ja miałem to wszystko wykoncypowane na bardzo wczesnym etapie. Pierwsze, co zrobiłem, kiedy dostałem się do szkoły, to poszedłem do pierwszej agencji, która mnie chciała. Miałem wiarę w swój talent, to, że jestem wyjątkowy. Bo kiedy dostaniesz się do szkoły, otrzymujesz potężny zastrzyk energii i pewności siebie. Miałem założenie, że będę robił wszystko, co mi proponują. Nieważne, czy to film, serial, teatr czy szkolne przedstawienie. Po prostu w to wchodzę. Uważam, że jak na mój wiek wtedy to było mądre podejście. Dlaczego o tym mówię? Bo były w szkole osoby, które się w niej zatraciły. Skupiły się tylko na niej, ponieważ szkoła daje takie wrażenie, że trzeba być jej oddanym i w pełni skupionym na kształceniu aktorskim. Paru osobom się to opłaciło, dostały potem angaż w teatrze i dzisiaj sobie dobrze radzą, ale większość była tak bardzo skupiona na szkole, że po jej skończeniu została z ręką w nocniku.
Czy to twoje podejście miało też jakąś cenę?
Trudno pewnie to porównywać, ale ja też byłem wtedy sfrustrowany. Miałem dwadzieścia parę lat i cały czas dostawałem sygnały, że mogę wylecieć ze szkoły. Byłem jedyną osobą z mojego roku, która na Festiwalu Szkół Teatralnych nie miała przygotowanej sensownej roli. Z uwagi na COVID przełożono dyplom, w którym grałem. Musiałem wybrać – film czy dyplom. Wiele osób podchodziło do tego tak, że w takiej sytuacji trzeba skupić się na szkole, a ja jednak zawsze szedłem trochę pod prąd. To było i wciąż jest trudne, bo nie jest też tak, że ja cały czas pracuję. „Światłoczuła” to moja ostatnia premiera i na ten moment nie mam dalszych planów filmowych. Stąd decyzja, jaką podjąłem jakiś czas temu, o etacie w Teatrze Polskim, gdy mi to zaproponowano. Dużo się tam uczę, kiedy na przykład wystawiamy Szekspira. Na co dzień jestem Ignacym, który ma 26 lat i jak na ten wiek całkiem spory dorobek filmowy, a w teatrze mogę być jednostką, która na przykład trzyma halabardę. I zaczynamy zabawę od nowa. Trzeba zachowywać czujność i pamiętać, że aktorstwo to maraton, a nie sprint.
Teatr i film stawiasz na równi?
Film zawsze będzie wyżej, bo to jest coś, czym czuję, że żyję. Teatr z kolei jest miejscem, w którym buduję swoje poczucie wartości. Na planie filmowym, z oczywistych względów, nie ma raczej żadnych zajęć aktorskich, a bazuje się na tym, co już się umie. Uczysz się wielu rzeczy, jak na przykład praca z kamerą, ale to jednak bardziej czerpanie z warsztatu niż doskonalenie go. Kiedy wchodzisz na plan, często nie ma czasu jakoś więcej móc popróbować, zrobić dwadzieścia dubli. Nie da się tego porównać z teatrem, gdzie codziennie o godzinie dziesiątej wychodzisz na scenę, próbujesz i przekonujesz się, co działa, a co nie. Kiedy w moim życiu nie było teatru, zacząłem w siebie wątpić. Skupiać się na tym, jak wyglądam, czy jestem wystarczająco chudy, młody, bo to walory, które mogą mi dać pracę. Nagle zacząłem robić z siebie produkt.
W teatrze trafiłeś też na wyjątkowego szefa w osobie Andrzeja Seweryna.
To jest trochę przełożony, trochę mentor, bo on sam przeszedł podobną drogę. Doskonale to wszystko rozumie, więc kiedy przychodzę i mówię, że dostałem jakąś propozycję, on odpowiada: „Dobra, Ignacy, jeśli uważasz, że to dla ciebie najlepsza droga rozwoju, rób to”. Wydaje mi się, że to jest raczej niespotykane, zwłaszcza jak się jest na etacie w teatrze. To z kolei daje poczucie odpowiedzialności i sprawia, że masz w sobie pokorę i stąpasz twardo po ziemi. W tym zawodzie, a myślę tu głównie o aspekcie celebryckim i monetyzowaniu tego, naprawdę łatwo się odkleić.
W jednym z wywiadów udzielonych jakiś czas temu wspomniałeś, że masz problem z tym, żeby w ogóle nazywać się aktorem. Coś się od tego czasu zmieniło?
To się trochę zmienia w ostatnim czasie, bo czuję, że powoli poznaję tę materię. Problem z tym słowem wynika z tego, kim dla mnie jest aktor. Nie są to ludzie, którzy potrafią jedynie odegrać rolę i coś odtworzyć. To raczej pewien status społeczny, z którym wiąże się to, że sporo wiesz, dużo przeczytałeś. Znasz dzieła Szekspira, Ibsena, możesz porozmawiać na wiele humanistycznych, i nie tylko, tematów. Aktor powinien mieć wiedzę o świecie, bo on uzurpuje sobie prawo do tego, by potem na scenie czy w filmie tłumaczyć ludziom, jak żyć. Coś za ludzi przeżywamy. Mówimy im: „Zobacz, ja to przeżyłem, wyciągnij dla siebie wnioski”. W społecznym rozumieniu bycie aktorem to ważna funkcja, zwłaszcza że bez kultury nie moglibyśmy żyć. Aktora postrzegam jako prawdziwego humanistę. Może to nie jest zbyt popularne podejście, zwłaszcza że wszyscy dzisiaj nazywają się aktorami. Trochę mnie to wkurza.
Dlaczego?
Możemy wyjść z założenia, że jak ktoś zagrał w filmie, to jest aktorem. A to oznacza, że jak zagrałem coś na pianinie, to jestem muzykiem, a jak zrobiłem zadaniem z matematyki, to można mnie nazwać matematykiem. Niby chodzi tylko o nazewnictwo, ale chcę sobie stawiać cel, że bycie aktorem wiąże się z jakimś sacrum.
Wspomniałeś, że na początku swojej zawodowej drogi brałeś wszystko. Zakładam, że dzisiaj wcale już nie musi tak być. Czy jest coś, na co zwracasz większą uwagę, decydując się zaangażować w dany projekt?
Powiedziałbym, że jakość tekstu i ludzie, którzy będą przy tym pracować. Muszę poczuć tę chęć do pracy. Nie zamykam się na różne formy. Właśnie skończyłem zdjęcia do serialu „Teściowie” dla Polsatu. Krótkie, komediowe odcinki, coś, co w swojej dziedzinie jest naprawdę niezłe. Ale ktoś mógłbym pomyśleć, że skoro mam jakieś możliwości, może takie rzeczy powinienem odpuścić. A ja właśnie chcę to myślenie odwrócić. W każdym projekcie staram się znaleźć coś, co mnie rajcuje, i wokół tego koncentruję swoją energię.
Co zatem było tym w przypadku „Światłoczułej”?
Kiedy przeczytałem scenariusz bardzo się nakręciłem. Poczułem, że tu jest szansa na porządne kino i trzeba włożyć w to całego siebie, żeby wyszło szczerze, autentycznie i żeby nie było to przesadzone. Nie ma nic gorszego niż ludzie nieudolnie próbujący robić kino młodzieżowe. Jeżeli chcemy robić wartościowe kino trafiające do mojego pokolenia czy nawet młodszych ludzi, musimy kształtować trendy, a nie jedynie ślepo je powielać.
Z Bartłomiejem Deklewą, odtwórcą roli Igora, rozmawia Kuba Armata.
Najpierw ciało, potem głowa
W filmie „Światłoczuła” wcielasz się w postać Igora, przyjaciela Agaty, chłopaka z trudną przeszłością, który jednak wyszedł na prostą. Jakie były okoliczności tego, że dostałeś tę rolę?
Początkowo przyszedłem na casting do roli Roberta. Po zagraniu dwóch dubli reżyserka castingu Nadia Lebik poszła już po kolejne czekające na przesłuchanie osoby. Obecny tam Tadek Śliwa, reżyser filmu, poprosił mnie, żebym zaimprowizował jeszcze jakiś monolog, w którym przedstawiłbym się jako Igor. Wspomniał, że w tej historii jest taka postać, nakreślił mi też w kilku słowach, kim Igor jest. Nagrał moją próbę, a potem okazało się, że dostałem rolę, do której na przesłuchania nawet nie przyszedłem. To było bardzo miłe zaskoczenie.
Kim zatem jest Igor? Na pewno jest bohaterem, który musi tłumić w sobie najwięcej emocji.
Zdecydowanie. W pracy nad tą rolą i w zrozumieniu postaci bardzo pomogła mi Aneta Jankowska, która pracowała także z Matyldą i Ignacym. Prowadzi metodę śniącego ciała, gdzie aktor zamyka oczy i przywołuje postać, a ona jest kimś w rodzaju przewodnika. Umieszcza mnie w konkretnych okolicznościach i wspólnie obserwujemy impulsy, jakie przychodzą z ciała. Są one o tyle cenne, że najbardziej autentyczne. W tym procesie można dużo dowiedzieć się o psychofizycznej kondycji bohatera. W trakcie tej pracy odkryliśmy na przykład, że Igor to bohater, który wrażliwość i tę miękką tkankę ma bardzo głęboko schowaną. Nie chce jej pokazywać, wstydzi się jej, kojarzy mu się jednoznacznie ze słabością. .To było dla mnie bardzo ważne, żeby zdać sobie sprawę, że Igor wychował się w domu, gdzie praktycznie nie było czułości.
Nie chce się otwierać w obawie przed kolejnym rozczarowaniem?
Bardzo trudno mu komuś zaufać, bo wiele razy doznawał zawodu. Istotne było pewnie też to, jak wyglądało budowanie poczucia bezpieczeństwa w domu, gdzie się wychowywał od najmłodszych lat. Doszliśmy do wniosku, że jedyną osobą, przy której czuje się bezpiecznie, jest Agata. Kiedy spędza z nią czas, na chwilę może zdjąć pancerz i odsłonić swoją wrażliwość. Zmienia się i to jest na swój sposób niesamowite. Tym samym Agata jest dla Igora niezwykle ważna.
Jak budowaliście tę relację z Matyldą?
Wydaje mi się, że kluczowe dla nas były wspólne próby z Anetą. Tam mogliśmy się trochę bardziej poznać, zobaczyć, jak się czujemy w tych postaciach. Dużo wtedy dowiedzieliśmy się o relacji pomiędzy Igorem a Agatą, kim dla siebie są. Sporo śmialiśmy się podczas tych prób, bo w ich trakcie coś rysowaliśmy, słuchaliśmy muzyki. To są ludzie z zupełnie innych światów, ale udało im się znaleźć jakąś nić porozumienia. Te wszystkie różnice między nimi powodowały raczej śmiech niż zakłopotanie.
Metoda pracy z ciałem – i dochodzenie przez to do roli – jest ciekawa, ale chyba też dość nietypowa. Jak się w niej odnalazłeś?
Bardzo dobrze, ale to też nie był mój pierwszy raz. Miałem okazję współpracować z Anetą przy serialu „Absolutni debiutanci” (2023). Zauważyłem także, że u mnie najpierw wszystko dzieje się w ciele, potem dopiero w głowie. Wiele podpowiada mi intuicja. Kiedy pierwszy raz czytam scenariusz, postać, w którą mam się wcielić, zaczyna osadzać się w ciele, porusza bardzo konkretne struny emocji. Staram się nad tym zbyt wiele nie zastanawiać, tylko podążam za intuicją. Muszę dobrze zrozumieć bohatera, empatyzować z nim, pozwolić się mu rozgościć we mnie i mnie prowadzić. Z podobnego założenia wychodzi też Aneta w swojej pracy, która nie opiera się na nadmiernym analizowaniu, a właśnie podążaniu za impulsem.
Czy w pracy nad tą rolą musiałeś się zatem wyciszyć czy wręcz przeciwnie – pobudzić i odnaleźć w sobie stany, emocje, które niekoniecznie są ci bliskie?
Raczej wyciszyć. Od razu też polubiłem Igora. Może również dlatego, że nie był odległy i bardzo dla mnie niedostępny. Istotną rolę w budowaniu tej postaci odegrała muzyka, a konkretnie twórczość polskiego rapera Intruza. Dużo słuchałem jego utworów i miałem wrażenie, że teksty, które pisze, często są bardzo zbliżone do świata, w jakim funkcjonuje Igor. Ta muzyka, w połączeniu z tym, o czym wspomniałem, wystarczyła.
Dużo o tej postaci rozmawiałeś z reżyserem filmu Tadeuszem Śliwą?
Spotkaliśmy się, odbyliśmy kilka rozmów na temat tego, kim jest Igor, i szybko znaleźliśmy wspólny mianownik. Potem Tadeusz raczej obserwował zarówno mój proces, jak i współpracę z Anetą. Zaufaliśmy sobie nawzajem. Bazując na moim dotychczasowym doświadczeniu, spotkanie z reżyserem, dialog i znalezienie wspólnej wizji, tego, kim jest bohater, są dla mnie kluczowe. Na początku zawsze zadaję bardzo dużo pytań, bo chcę jak najlepiej zrozumieć, dlaczego dany bohater podejmuje takie, a nie inne decyzje, jakie są tego okoliczności, jak on się w tym wszystkim odnajduje. Chcę wiedzieć, gdzie i w jakiej kondycji znajduje się ta postać. Potem to wszystko zaczyna się we mnie osadzać i nie mam już większej potrzeby pytania o kierunki czy rady, tylko wolę sam coś zaproponować. Następnie słucham uwag i sugestii reżysera, jego unikatowej perspektywy. To wspólne rzeźbienie w tym samym materiale, fascynujący proces, który wymaga delikatności i wyczucia z obu stron.
Wspomniałeś o tym, jak ważna dla Igora jest Agata. Kim oni tak naprawdę dla siebie są?
Trudno opisać tę relację, bo Igor chyba sam do końca tego nie wie. Kiedy rozmawiałem z Tadkiem na temat relacji Agaty i Igora, wyszło na to, że trudno tak naprawdę to jednoznacznie określić. Czy to przyjaźń, czy są tam jakieś elementy relacji romantycznej. Wszystko pozostaje w sferze niedopowiedzeń. Na pewno Agata jest dla niego najbliższą osobą, przy której może poczuć się bezpiecznie i odsłonić tę swoją bardziej wrażliwą stronę. Jest też jej obrońcą. Podczas pracy z Anetą pojawiło się m.in. takie zdanie opisujące tę relację: „Agata nigdy nie będzie szła sama”. On zawsze przy niej będzie, gotowy jest ją bronić i o nią walczyć. Agata wpłynęła także na przemianę Igora. Myślę, że on był bardzo zagubiony, był na złej drodze, a kiedy ją poznał, wiele się zmieniło. Agata dała mu bezwarunkową akceptację i miała w sobie coś takiego, co sprawiło, że on nie tylko się przed nią otworzył, ale i zmienił swoje postępowanie.
Dlaczego?
Głównie po to, by wyciągnąć z ośrodka wychowawczego swojego młodszego brata Maćka. Szybko zrozumiałem, że największym celem Igora jest właśnie pomoc dla brata, wydostanie go z tego miejsca. Uwolnienie Maćka w pewnym sensie uwolni też jego samego.
Choć na drugim planie relacja pomiędzy Igorem a Maćkiem jest istotna. Dzięki niej poznajemy też realia ośrodka wychowawczego i widzimy, że młody chłopak sobie tam nie radzi, czego dowodem jest przejmująca scena jego próby samobójczej. Stąd taka determinacja Igora, by go stamtąd wyciągnąć.
Szczególnie że Maciek radzi sobie tam zdecydowanie gorzej niż Igor, kiedy tam przebywał. Mój bohater zdaje sobie sprawę, że oni się różnią, i nie może patrzeć na brata w taki sam sposób jak na siebie. Maciek wyraźnie się tam nie odnajduje, jest bardziej wrażliwy, bezbronny. Igorowi początkowo trudno to zrozumieć i zaakceptować..Dopiero z czasem dociera do niego, w jaki sposób może pomóc bratu, i dotyczy to głównie jego sposobu postępowania. Dlatego też robi wszystko, by uzyskać opiekę nad Maćkiem i otoczyć go ciepłem.
Historia Igora pokazuje, że ta przemiana jest możliwa i może on służyć za przykład dla wszystkich chłopaków, którzy przebywają w ośrodku. Udowadnia, że jest jakieś wyjście.
Przygotowując się do roli, oglądałem materiały na temat ośrodków wychowawczych. Uważam, że to bardzo głęboki i złożony temat. Niby o tym się wie, ale gdy się wejdzie trochę głębiej, to jest to wstrząsające doświadczenie. Rozmawiałem też z psycholożką, która miała styczność w pracy z tymi osobami. Opowiadała mi o ich kondycji psychicznej, o tym, jak bolesne i traumatyczne doświadczenia wynoszą z domu i jak to rzutuje na ich zachowanie, sposoby radzenia sobie w świecie. Sporo dało mi to do postaci Igora, ale i cenną świadomość prywatnie.
Jak współpracowało ci się z chłopakami, którzy wcielili się w role osób z ośrodka, bo to byli naturszczycy?
Na początku było trochę stresu. Bo ja tu wchodzę jako aktor, wiem już, z czym to się je, zaraz będę grał na dużych emocjach, a oni będą się temu przyglądali. Miałem takie poczucie, że muszę po prostu zrobić swoje. Oni byli wyluzowani, bardzo uprzejmi. Zależało mi, żeby z każdym się przywitać, pogadać, wprowadzić tę naturalną atmosferę. To się udało, także dzięki temu, że oni byli otwarci. Była scena, kiedy z jednym z chłopaków miałem się trochę pokłócić, poprzepychać, bo zaczepiał Maćka. Wyszło nam to bardzo naturalnie, a po wszystkim zbiliśmy pionę.
Czekasz na to, jak widzowie odbiorą ten film?
Bardzo jestem tego ciekawy. Jak do tego podejdą, czy będą w stanie się utożsamić z bohaterami. W aktorstwie filmowym zwykle jest tak, że pracujesz przy jakimś projekcie, a potem dość długo czeka się na efekt tej pracy. To było dla mnie ważne doświadczenie, ale generalnie ostatni rok przerósł moje oczekiwania, jeśli chodzi o spełnienie artystyczne. Począwszy od ról filmowych, serialowych po etiudy. Czekam na kolejne wyzwania.
BIOGRAMY:
TADEUSZ ŚLIWA
Reżyser i scenarzysta. W 2002 roku został absolwentem reżyserii Akademii Filmu i Telewizji, a trzy lata później ukończył studia na Wydziale Radia i Telewizji UŚ w Katowicach. Sporym sukcesem okazał się jego film krótkometrażowy „Wszystko według planu” (2005), przynosząc mu kilka ważnych nagród, m.in. na Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film”. W latach 2017–2018 współtworzył i reżyserował komediowy serial polityczny „Ucho Prezesa” oraz sztukę teatralną „Ucho Prezesa, czyli SCHEDA” dla Teatru 6.piętro. W 2019 roku zadebiutował jako reżyser filmu pełnometrażowego produkcją „(Nie)znajomi”, która była polską adaptacją włoskiego przeboju „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” (2016). W 2022 roku wyreżyserował pierwszy sezon popularnego serialu „Gang Zielonej Rękawiczki”. Jest także cenionym reżyserem filmów reklamowych i wideoklipów. Na koncie ma wiele prestiżowych nagród branżowych, w tym Fryderyka za teledysk „Początek” zrealizowany dla Męskiego Grania 2018.
Filmografia:
2024 Światłoczuła
2022 Gang Zielonej Rękawiczki (serial)
2019 (Nie)znajomi
2005 Wszystko według planu (kr. m.)
2003 Rzeźnik na czasie (kr. m.)
IGNACY LISS
Aktor filmowy, serialowy i teatralny. Absolwent Wydziału Aktorstwa Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. W teatrze zadebiutował rolą Liora w wyreżyserowanym przez Andrzeja Seweryna spektaklu „Boże mój!” w warszawskim Teatrze Polonia. W tym samym czasie zaczynał swoją karierę filmową i telewizyjną, pojawiając się w takich serialach, jak „Lepsza połowa”, „Osiecka”, „Otwórz oczy”. W 2022 roku zagrał dwie duże role w filmach fabularnych – „Zadrze” Grzegorza Mołdy oraz „Marcu ’68” Krzysztofa Langa. Popularność przyniósł mu „Znachor” (2023) Michała Gazdy, gdzie wcielił się w postać hrabiego Leszka Czyńskiego. W 2023 roku wyróżniony został nagrodą „Arete” za debiut aktorski w słuchowisku „Co trzeba zabrać na wędrówkę” Małgorzaty Czerwień w reżyserii Janusza Kukuły. Przełomowy może się dla niego okazać rok 2024, kiedy to wcielił się w dwie główne role w filmach „Idź pod prąd” Wiesława Palucha oraz „Światłoczuła” Tadeusza Śliwy. Od 2023 roku jest w zespole aktorskim Teatru Polskiego w Warszawie.
Wybrana filmografia:
2024 Światłoczuła
2024 Idź pod prąd
2023 Teściowie (serial)
2023 Znachor
2022 Followers. Odpalaj lajwa (kr. m.)
2022 Marzec ’68
2022 Zadra
2021 Erotica 2022
2021 Otwórz oczy (serial)
2019 Lepsza połowa (serial)
2019 Wojenne dziewczyny (serial)
MATYLDA GIEGŻNO
Aktorka filmowa i serialowa. W latach 2020-2021 studiowała na Wydziale Aktorskim PWSFTviT w Łodzi. Pierwszą większą rolę zagrała w 2021 roku w popularnym serialu „Klangor” w reżyserii Łukasza Kośmickiego, gdzie wcieliła się w postać Gabi Wejman. W kolejnym roku pojawiła się w dwóch cenionych serialach – „Warszawiance” Jacka Borcucha oraz „Powrocie” Adriana Panka. W 2023 roku wcieliła się w jedną z głównych ról w serialu „Brokat”. Rok 2024 upłynął pod znakiem filmu fabularnego. Zagrała Pocztylionkę w jednej z najważniejszych produkcji roku, jaką był „Kos” Pawła Maślony. Postać Agaty w „Światłoczułej” Tadeusza Śliwy to jej pierwsza filmowa rola główna. Aktorką jest także jej starsza siostra Emma.
Wybrana filmografia:
2024 Światłoczuła
2024 Kos
2022 Brokat (serial)
2022 Powrót (serial)
2021 Klangor (serial)
BARTŁOMIEJ DEKLEWA
Aktor filmowy, serialowy i teatralny. W 2024 roku ukończył studia na Wydziale Aktorskim Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie (specjalność: aktorstwo dramatyczne). Za rolę w spektaklu „Oresteia” w reżyserii Michała Zadary otrzymał Nagrodę im. Zbigniewa Zapasiewicza „Zapasowa maska” na 41. Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi. W 2023 roku zagrał dwie duże role w popularnych serialach – „Absolutni debiutanci” Kamili Tarabury i Katarzyny Warzechy oraz „#BringBackAlice” Dawida Nickela. W roku kolejnym obok epizodu w „Rzeczach niezbędnych” Kamili Tarabury zagrał spore role w filmach fabularnych: „Idź pod prąd” Wiesława Palucha oraz „Światłoczułej” Tadeusza Śliwy.
Wybrana filmografia:
2024 Światłoczuła
2024 Idź pod prąd
2024 Rzeczy niezbędne
2023 #BringBackAlice (serial)
2023 Absolutni debiutanci (serial)
2023 Ukryta sieć
DYSTRYBUCJA W POLSCE:
Kino Świat Sp. z o.o. Al. Gen. Sikorskiego 9, 02-758 Warszawa