1 listopada przypomina nam trzy prawdy. 1. Że święci nadal żyją, chociaż fizycznie nie ma ich już wśród nas. 2. Istnieje życie inne od tu i teraz. 3. A skoro tak, to istnieje dawca życia na tyle mocny, że pozwala umarłym żyć dalej.
(Poniżej przypominam mój tekst sprzed 6 lat, bo w tym temacie nic się u mnie nie zmieniło:) – jak)
Dzień Wszystkich Świętych kolejny raz przypomina nam trzy prawdy oczywiste. Po pierwsze, że święci nadal żyją, chociaż fizycznie nie ma ich już wśród nas, żywych. Po drugie, że skoro tak, to istnieje życie inne od tego, w którym codziennie uczestniczymy. A skoro tak, to po trzecie, musi istnieć dawca tego życia, na tyle mocny, żeby pozwolić umarłym żyć dalej. Dlatego planując i główkując, jak świetnie i szczęśliwie przeżyć to nasze życie, nie możemy zapominać o tym. O tym innym życiu, o którym przypominają nam wszyscy święci. Ta wiara zmienia nasze postrzeganie rzeczywistości, tym bardziej, jeżeli z biegiem lat i doświadczeń z wiary zmieni się w wiedzę.
Piszę o tym z powodów jak najbardziej osobistych, nie społecznych, nie politycznych, nawet nie gospodarczych. Wiele lat temu doznałem takiej właśnie przemiany. Z człowieka nominalnie wierzącego, wiecznego sceptyka i mędrka, stałem się człowiekiem wierzącym i wiedzącym. Nowym człowiekiem, na co Amerykanie ukuli termin ‘born again’. Jak to się stało?
Odpowiedź jest banalnie prosta. Dotknęła mnie prawda zawarta w powiedzeniu: jak trwoga, to do Boga. Bardzo potrzebowałem Bożej pomocy, bo bez niej miałem stać się jedynie życiowym kaleką, wrakiem człowieka. I to w najlepszym przypadku.
Tu trzeba przyznać, że dokonałem wreszcie heroicznego czynu – poprosiłem Pana Boga o pomoc. Bez warunków wstępnych, bez wyznaczania zakresu tej pomocy. To i to, a z resztą sam sobie poradzę, Panie Boże, bo wiem jak. Nie. Wyznałem i uznałem jedno, że jestem słaby, głupi i grzeszny, i nie mam żadnego pomysłu. A znalazłem się właśnie pomiędzy dwoma kamieniami żaren, które za chwilę miały mnie zetrzeć na proch.
Dzięki Bożej pomocy, wyłącznie dzięki Bożej pomocy, przetrwałem. Ziarnko, jakim byłem, nie zostało starte. Jedynie twarda powłoka, która pokrywa każde ziarno, uległa zniszczeniu. Zostałem pozbawiony własnego ja. Na budowę którego wielu ludzi poświęca połowę życia i talentu, danego im przez Boga. Sam też tak wcześniej robiłem, chociaż myślałem, że nie, jak większość to robiących.
Budowa własnego ja, na co poświęcamy tyle czasu i energii, najpierw na budowę, a później na jego ochronę, powoduje jedno – bez nadziejnie głupiejemy. Zamiast zawierzyć Panu Bogu i zdać się na jego bezgraniczną mądrość i opiekę nad naszym życiem, pokładamy ufność we własnym misternie budowanym wizerunku. Ten wizerunek jest budowany dla otoczenia, dla innych: co ludzie powiedzą? Niestety, bardzo szybko stajemy się jego zakładnikami, więźniami własnego wyobrażenia o sobie samych. To jest dopiero nieszczęście.
Ale jeszcze większe nieszczęście wydarza się, gdy sami wreszcie w to uwierzymy, w to, że jesteśmy dokładnie tacy jak rola, którą odgrywamy. Bo wtedy już nie ma dla nas ratunku. Szatan otacza nas szczelnie swoim płaszczem pychy. Zyskujemy, co prawda, spokój i poczucie szczęścia, czasem do końca swojego ziemskiego życia, ale co będzie później?
No dobrze, zapytacie pewnie, a gdzie w tym wszystkim święci? Nie mam zamiaru długo się o nich rozpisywać, żeby nie sprawiać im przykrości. Bo święci, podobnie jak za życia, nie potrzebują sławy i uznania teraz. Tak kiedyś, jak i teraz, chcą nas nawracać do Boga. Jak lampy uliczne oświetlają naszą drogę życia, żeby było nam łatwiej. I przypominają o prawdziwym źródle światła. A pomagają nam poprzez swoje wstawiennictwo u Pana Boga.
Pomoc Bożą, jaką dostałem, dostałem również przez wstawiennictwo świętych, Świętego Ojca Pio i Świętej Faustyny. Zwłaszcza tej ostatniej należą się ode mnie ciągłe przeprosiny. Obdarowany kiedyś Jej Dzienniczkiem przez gorliwego (= pokornego) wyznawcę Bożego Miłosierdzia, bardzo sceptycznie podszedłem do samej idei, a Świętą Faustynę uznałem za konfabulantkę i megalomankę.
Chyba tylko święci się nie obrażają, bo później, zamiast milczeć, gdy już zwróciłem się o jej pomoc, odpowiedziała na moją prośbę. Chociaż była to odpowiedź negatywna i zaczynała się od NIE, bardzo mi pomogła w przeżyciu tego wszystkiego, co miało nastąpić chwilę później. Bo to już się działo, tyle że nie wiedziałem, a Święta Faustyna, jak to święta, wiedziała.
Za życia jednak również nie wiedziała wszystkiego. Pan Jezus pozwolił jej zobaczyć przyszłą uroczystość jej beatyfikacji. A przyszła święta dziwiła się, jak to możliwe, żeby jej wywyższenie przez Kościół mogło przebiegać w dwóch miejscach naraz, w Łagiewnikach i w Watykanie. W tym samym czasie i że jest to jedna uroczystość. Przyszła święta nie przewidziała takiego rozwoju techniki, ale nie powiedziała, że to niemożliwe. Do końca zaufała Panu Jezusowi. Do końca zaufała Panu Bogu. O takie właśnie zaufanie apelują do nas święci, wszyscy święci. A potem już możemy… góry przenosić.
Żywoty świętych, jeżeli mają nas czegoś nauczyć – zapomnijmy na moment o kwiatkach, żarcikach i kremówkach – to jednego. Nikt z nich nie był szczęśliwy w naszym ludzkim, przyziemnym myśleniu o szczęściu. Co więcej, nikt z nich nie pragnął w ten nasz ludzki sposób być szczęśliwy. Co więcej, zdecydowana większość cierpiała, była prześladowana duchowo i fizycznie. I niezrozumiana nawet przez najbliższe otoczenie.
Dążąc do świętości, pamiętajmy o tym. Dążąc do prawdy i zrozumienia Boga, tego świata i siebie samych, również o tym pamiętajmy. Prawdziwa nagroda czeka nas dopiero po śmierci, po zakończeniu naszej doczesności. Wtedy nie będzie się liczył nasz wizerunek, choćby na cokole, ale dzieło naszego życia.
Jako osoba nawrócona (i wiedząca) wiem jedno: Pan Bóg na pewno sobie z oceną każdego z nas poradzi.
Jan A. Kowalski
P.S. Jedno się nie zmieniło: dalej jestem słaby, głupi i grzeszny. Ale w swojej słabości, głupocie i grzeszności już wiem, kogo prosić o pomoc.
Photo by Veit Hammer on Unsplash