Jak polubiłem krewetki…
Owoce morza, nigdy nie leżały w zakresie moich kulinarnych zainteresowań, a nawet nieco mnie odrzucały, bo nawet sama nazwa wydawać się może dziwna.
Owoce morza, tzn., co? Jabłko morskie, gruszka oceaniczna, banan zatokowy? Nie, to jakieś żyjątko, które łazi sobie pod dnie i żywi się opadającymi tam śmieciami, więc martwymi resztkami organizmów niegdyś żywych. Na dodatek natura wyposażyła je w jakieś szczękoczułki, nogogłaszczki i oczy na słupkach, co nawet z wyglądu nie jest zachęcające, więc i na patelni wygląda jak kosmita.
Może i jestem jeszcze na tym punkcie przewrażliwiony, a również smak nie był do końca tym, jaki mógłby mnie ująć, ale do czasu.
Żeby jednak nie było tak, że jestem wybredny, bo jadam właściwie wszystko i nawet moi znajomi vegetablożercy nie są w stanie mnie namówić, żebym komuś nie zjadał mamusi lub tatusia hasających po zielonych łąkach Irlandii.
Tak nie będzie, bo nie, więc ten jakże istotny argument musi być przyjęty i już.
Do pewnej zmiany dochodziło jednak powoli, małymi krokami, a te zacząłem stawiać z moim dublińskim przyjacielem. Właśnie ów redaktor, a znał doskonale moje podejście do tzw. owoców morza, więc wiedział, iż jedyne, co przechodzi w tym zakresie przez usta, a nawet lubię, to kalmary.
Podczas którejś z moich wizyt w mieście stołecznym, kiedy rozprawialiśmy o historii nowoczesnej naszej planety, a i krytykowaliśmy polityków z Polski oraz Irlandii, przeplatając to rozmyślaniami o naturze człowieka, odezwały się w nas pierwotne instynkty. Przynajmniej jeden, którym był głód. Wówczas mój interlokutor postanowił przygotować wymyślną potrawę, a na tę składały się również krewetki.
Prawdę mówiąc, radość wcale nie zapanowała na mojej twarzy, a usta nadal wypowiadały jakieś słowa o młodych pokoleniach, ale cóż, życie jest brutalne, więc i miałem nadzieję, że na moim talerzu krewetek nie znajdzie się zbyt dużo. Tak się stało, więc było ich zaledwie kilka, ale przyznam, że zdolności kulinarne redaktora, dały się poznać kolejny raz i omijane skrzętnie na początku krewetki, znalazły miejsce w moich trzewiach.
Nie doszło do reakcji zwrotnej, na te różowe „robaczki”, czyli jedna z nielicznych prób ich jedzenia, zakończyła się sukcesem.
Później była długa przerwa, gdyż w Dublinie to jednak pojawiam się tylko kilka razy w roku, ale nadeszła chwila, gdy ponownie moja stopa dotknęła gościnnych marmurów Heuston Station lub Stáisiún Heuston po irlandzku. Droga do domu przebiegła typowo, więc przez moje ulubione miejsce, które nawet w redaktorze, który niejedno już widział i słyszał, budzi zaskoczenie i związane jest z siedzibą jednej z sieci handlowych. Nie wchodzę do niej, żeby nie było niedomówień, ale stoję sobie i patrzę na ten budynek. Taka fobia.
Któregoś z kolejnych dni w Dublinie, nadeszła pora śniadania, które gospodarz zawsze przygotowuje własnoręcznie, a dzieje się dokładnie tak samo, kiedy on nawiedza mnie w Galway, więc to ja wówczas zajmuję się kuchnią…
W pomieszczeniach kuchennych na blat stołu powędrowały więc różnego typu ingrediencje, a wśród nim zagościły także krewetki. Tym razem było ich więcej, a i omówiony został sposób ich przygotowania, więc miałem pełną świadomość, co za chwilę znajdzie się na talerzu przede mną. Tu jednak przyszło, nawet dla mnie zaskoczenie, bo krewetki nie wprawiały nie już w nastrój odrzucenia, a przyjąłem je ze stoickim spokojem.
Potrawa ponownie była doskonała, czyli weszła jak nóż w ciepłe masło.
Powiem szczerze, że po kilku dniach, kiedy wróciłem do domu, a co było dla mnie niemałym szokiem, zacząłem odczuwać potrzebę zjedzenia krewetek. Udałem się więc do jednego ze znanych w Galway sklepów z morską padliną, ale i stworzeniami całkiem żywymi, by drogą kupna nabyć krewetki. Te były natomiast jeszcze w chitynowych pancerzykach, co trochę mnie zniechęciło. Sprzedawca stwierdził jednak, że nie ma najmniejszego problemu i może mi wydłubać jadalne części.
Kiedy wprawnymi ruchami dłoni wyłuszczył z ich niejadalnych otoczek kawałki niegdyś krewetek, te zostały zapakowane i udały się do mojej kuchni.
W niej nastał proces przygotowania, więc doprawiłem je czosnkiem, ale i dodałem, bo akurat lubię, sporą ilość tajskiej czerwonej pasty curry, która jest dosyć ostra i miała zabić smak krewetek. Po krótkiej chwili na żeliwnej patelni z solonym masłem znalazły się krewetki, a podane zostały w towarzystwie przyrumienionych tortilli, w które zostały zawinięte.
Jak się okazało, już lubię krewetki. J Na marginesie mogę dodać, że w formie naturalnej, czyli po wyjęciu z morza, wciąż budzą moją odrazę.
Bogdan Feręc
Photo by Daniel Klein on Unsplash