Głośniej znaczy lepiej?
Byłem ostatnio, głównie z lenistwa w jednym z polskojęzycznych sklepów w Galway, bo blisko, a jak wielokrotnie powtarzam, nie pojawiam się tam zbyt często, jednak uznałem, że po pół roku można kolejny raz ów przybytek odwiedzić.
Przechadzam się, oglądam, wybieram, żeby nasycić się produkcją rodzimego przemysłu chemicznego, dla niepoznaki nazywanego spożywczym, aż w końcu przyszła kolej na wizytę przy kasie. Tam stało już kilka osób, całkiem miła panienka zajmowała się zdejmowaniem z czarnej taśmy artykułów, skanowaniem kodów kreskowych i odbieraniem pieniędzy.
Tak się też złożyło, że jej polszczyzna nie budziła specjalnych zastrzeżeń, więc tą się posługiwała sprawnie, podając kwotę za wybrane towary.
Przede mną stała natomiast kobieta, które może i nie zrobiła oszałamiająco duży zakupów, bo w jej koszyku spoczywały tylko jakieś paczki delicji, ptasie mleczko i woda gazowana, więc sprawa miała posuwać się do przodu w mojej ocenie dosyć szybko.
Tu jednak pojawił się problem, bo dziewczęcie może i sprawnymi dłońmi przesuwało towary przed czytnikiem kodów, ale przyszło do płacenia, więc również podania ceny. Tą strzeliła, a z jej krwistoczerwonych ust wydobyło się „siedemnaście pięćdziesiąt” i…
I się okazało, że klientka została zaskoczona, wspomnianą już poprawną polszczyzną. Wówczas powiedziała kasowej, niestety w zagranicznym języku, że nie jej nie rozumie i niech po angielsku wyartykułuje kwotę końcową. Rezolutne dziewczę nie zostało zbite z tropu, gdy usłyszało angielską mowę i ponownie, choć wolniej i głośniej powiedziało, że na SIEDEMNAŚCIE PIĘĆDZIESIĄT oczekuje.
Kobita stała jak zaklęta, snuła mętnym wzrokiem po punkcie kasowym, a dziewczę się zmieszało, bo i ono, jak Irlandka, szkolone w językach nie było, co zaczęło się malować wyrazem przerażenia na twarzy.
Nastąpiła konsternacja, zapadła niezręczna cisza, a i wzrok obu pań zamroził się na współinterlokutorce, że użyję tego przesadzonego określenia, gdyż wiele słów z ich ust już nie padało.
Drżącymi ustami kasowa już chciała wzywać pomocy i informować sklepową władzę zwierzchnią, iż przyszła tu jakaś i ni w ząb nic nie rozumie, ale w przypływie ludzkich uczuć powiedziałem, żeby powtórzyła cenę, a ja ją przełożę.
Tak się stało, radości na twarzach obu, bo klientki i sklepowej nie było końca, a moja pomoc przyspieszyła cały proces pobytu w sklepie, bo przecież jestem typowym facetem, więc do takich pomieszczeń wchodzę, biorę, czego potrzebuję, płacę i wychodzę.
Tak na marginesie, to o ile już zatrudnia się młode osoby w sklepach, a taką jest kasjerka z Galway, to trzeba je nauczyć podstawowych zwrotów, by przynajmniej umiała powiedzieć, ile się należy. Mogę to oczywiście zrozumieć, bo może dziewczyna niedawno jest w Irlandii, więc do niej akurat pretensji nie mam, a do szefostwa tej placówki handlowej, która pozwala na takie wpadki. Nie pierwsza to natomiast niezręczność w tym sklepie, którego reklamować nie będę i nazwy wymieniać, chociaż napisałem w tej spawie do naczelnika sieci, gdyż dobrze się znamy.
Bogdan Feręc
Photo by Daria Volkova on Unsplash