To przez metodę obliczania głosów, a właściwie ich podziału, co może doprowadzić do bardzo ciekawej sytuacji w Polsce.
Wybory w Polsce mamy już a 10 dni, a wówczas chętni oddawać będą głosy na ulubione ugrupowania polityczne, chociaż firmowane one będą nazwiskami polityków, więc kłóci się to z ogólnym stwierdzeniem, że na swoich przedstawicieli. O ile tak miałoby być, w Polsce powinno się zmienić ordynację wyborczą i powołać do życia okręgi jednomandatowe, czyli dopiero wówczas głosuje się na poszczególne osoby, które wchodzą w skład Sejmu i Senatu.
Można też w takiej sytuacji domniemywać, że reprezentacja ugrupowań politycznych byłaby znacznie niższa, co z kolei prowadzi nas do sytuacji, że mamy liczną grupę posłów niezależnych. W takim rozwiązaniu potrzebna byłaby zgoda ponadnarodowa i „przeciąganie” posłów oraz senatorów niezależnych na swoją stronę.
Idąc dalej, nad Wisłą powyborcze liczenie głosów odbywa się metodą D’Hondta, która promuje, czy też nagradza największe ugrupowania, a właściwie te, które zdobyły największą ilość głosów.
Tym samym o ile cała opozycja zbierze więcej głosów, niż PiS, ale to Prawo i Sprawiedliwość jako jedno ugrupowanie będzie miało najwięcej głosów, to zyska dodatkowo.
O co chodzi? O tę metodę liczenia vel nagradzania. W podstawach wygląda to tak, że ugrupowania, które nie przekroczą progu wyborczego, z automatu oddają swoje głosy na partię, która wygrała wybory, zdobywając największą ilość głosów.
Czyli może być tak, że głosując na PSL i tak zagłosowalibyśmy na PiS, o ile PSL nie uzyska granicy progu wyborczego. Tym samym PiS staje się jeszcze mocniejszym ugrupowaniem w Sejmie i Senacie, a internetowi krzykacze nadal mogą pomstować na Prawo i Sprawiedliwość przez całe kolejne cztery lata.
Głosujmy z głową!
Bogdan Feręc
Photo by Viktor Talashuk on Unsplash