Kiedy przeprowadzałem się do Stanów Zjednoczonych, miałem głowę pełną marzeń, a walizkę pełną europejskiego wyrafinowania – czyli dwóch paczek herbaty Earl Grey i swetra Tommy Hilfiger. Wyobrażałem sobie palmy, wolność, sukces, może nawet przyjaźń z Matthew McConaughey’em. A co dostałem? Walmart, ser w sprayu i ludzi, którzy mówią „how are you” bez cienia zainteresowania odpowiedzią.
Pierwsze, co mnie uderzyło – poza klimatyzacją nastawioną na arktyczny sztorm – to chleb. Tak, chleb. Miękki jak poduszka, słodki jak ciasto i wytrzymały jak gąbka do naczyń. Można nim myć okna, a potem jeszcze zjeść z masłem orzechowym. Czysta oszczędność. Kolejne zaskoczenie? Samochody. Chciałem przejść przez ulicę piechotą, jak normalny człowiek. Błąd. W Ameryce pieszy to istota mityczna – coś jak jednorożec. Jeśli nie masz samochodu, jesteś podejrzany. Albo biedny. Albo europejski. Czasem wszystko naraz.
A propos samochodów – w USA paliwo jest tańsze od wody butelkowanej, a ludzie tankują pick-upa, żeby przejechać cztery metry do drive-thru po burgera wielkości własnej głowy. Próbowałem raz zapytać o sałatkę. Przez chwilę zapadła cisza, jakbym powiedział coś po łacinie. Potem dali mi frytki i colę. „It’s healthier, honey”.
Nie mogę też nie wspomnieć o small talku. Och, ten cudowny rytuał powierzchownych rozmów o pogodzie, kawie i cudzych dzieciach. Wchodzisz do sklepu po cebulę, a wychodzisz z historią o babci kasjerki i jej trzecim rozwodzie. Ludzie tu są uprzejmi w sposób, który sprawia, że zastanawiasz się, czy przypadkiem nie jesteś w ukrytej kamerze. Spoiler: jesteś. To się nazywa Facebook Live. Z czasem zacząłem się jednak przyzwyczajać. Jem już ser z puszki bez obrzydzenia, sam mówię „awesome” co trzy zdania i uznałem, że dolarówki to faktycznie sensowna waluta – choć wyglądają, jakby je wykonała drukarka z lat 90.
Czy żałuję przeprowadzki? Absolutnie nie. W końcu tylko w USA możesz kupić broń, pączki i zestaw do karaoke w tym samym sklepie. Kto by nie chciał tu mieszkać?
Ciąg dalszy amerykańskiego snu, bo przecież już kilka osób myśli, że tam mieszkam, czyli jak nie dać się zwariować w krainie darmowych uśmiechów i absurdów codzienności.
Po kilku tygodniach życia w Stanach dotarło do mnie, że jestem już oficjalnie „lokalsem”. Jak to poznałem? Zaczynam krzyczeć „OH MY GOD”! na widok przeceny w Targetcie, noszę kubek z kawą wielkości wazonu, a moje dżinsy mają rozmiar, który kiedyś był kodem PIN. Przywykłem też do amerykańskiej mantry: bigger is better, co w praktyce oznacza, że nawet jogurt kupuje się tu w wiaderku, a z każdej reklamy bije przekaz: „jeśli nie masz przynajmniej trzech łazienek, jesteś nikim, Bogdan”!
Praca w USA to osobna opera mydlana. Zatrudniłem się w typowym korpo, gdzie każda rozmowa zaczyna się od „how was your weekend” i trwa około dwóch godzin, zanim przejdzie do sedna. Ludzie tu mówią „let’s circle back” i „touch base” z taką powagą, jakby to były zaklęcia z Harry’ego Pottera. Spotkania na Zoomie to teatr jednego aktora – ten, kto mówi najwięcej, uchodzi za eksperta, nawet jeśli właśnie recytuje listę płatków śniadaniowych. A ja tam siedzę, z miną człowieka, który właśnie zdał sobie sprawę, że woda z kranu smakuje jak lekko zgaszona świeca.
Sąsiedzi? Oczywiście. Wszyscy się uśmiechają, pytają „how ya doin’” i zapraszają na grilla, ale potem donoszą na ciebie do HOA (czytaj: Komitet Sądów Ostatecznych), bo twój trawnik jest „niewystarczająco zielony”. Tak, trawa ma być gęsta, równa i błyszcząca – jak z reklamy szamponu. Inaczej jesteś zagrożeniem dla wspólnoty, dzieci i amerykańskich wartości.
A skoro już przy wartościach – patriotyzm w USA to nie żarty. Flagi są wszędzie. Na domach, samochodach, kubkach, a czasem nawet na psach. Nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś kiedyś tatuował ją sobie na języku. Co tydzień słyszę fajerwerki, nawet gdy nie ma żadnego święta. Może to dla ćwiczeń. Albo ktoś właśnie kupił nowy zestaw do grillowania i postanowił to uczcić, jak przystało – eksplozją i piwem z nazwą „Freedom Light”.
Jedzenie? Przepadłem. Czuję, że mój organizm zamienił się w stację przetwórstwa kukurydzy. Syrop glukozowo-fruktozowy płynie w moich żyłach. Na śniadanie jem płatki z cukrem, na lunch burrito wielkości niemowlęcia, a na kolację… coś, co Amerykanie nazywają „comfort food”, czyli jedzenie, które daje ci pocieszenie, że za chwilę zaśniesz z przejedzenia i nic już nie musisz czuć. Ale mimo tego wszystkiego – a może właśnie dzięki temu – Ameryka ma w sobie coś hipnotyzującego. Może to ta naiwna wiara, że wszystko się da zrobić. Może to ta wszechobecna uprzejmość, nawet jeśli czasem pusta jak świąteczna skarpeta po 26 grudnia. Albo fakt, że nikt nie ocenia cię za to, że masz czapkę z daszkiem, sandały i skarpetki – bo tu to styl życia, a nie faux pas.
Zamieszkać w USA to jak wejść do reality show, w którym nie ma scenariusza, tylko mnóstwo popcornu, flag i ludzi, którzy mówią „have a blessed day” zanim wsiądą do SUV-a większego niż moje pierwsze mieszkanie.
Jak umówić się, nie umrzeć i przeżyć indyka, czyli życie po amerykańsku…
Zacznijmy od randek. W Europie randka to spacer, może kawa, trochę niezręczności i koniec. W USA? To jak rekrutacja do NASA. Najpierw aplikujesz przez aplikację (nomen omen), potem dostajesz formularz – czy jesteś „emotionally available”, czy lubisz psy, czy masz zdjęcie z górami w tle. Bo jeśli nie masz, to znaczy, że jesteś socjopatą. Spotkanie? Niby luz, ale oboje udają, że wcale im nie zależy, choć przyszli godzinę wcześniej i wygooglowali twoje nazwisko do czwartego pokolenia.
Pierwsze pytania: – „What do you do?”
– „Where do you see yourself in 5 years?”
– „Have you done therapy?”
A ja tam siedzę, próbując zjeść taco bez wyplucia połowy na stół i zastanawiam się, czy to jeszcze randka, czy już wstęp do amerykańskiego ślubu.
Potem jest służba zdrowia – temat rzeka, a raczej tsunami, które zmywa ci konto bankowe. W USA nie masz gorączki, masz „unexpected out-of-pocket cost”. Gdy raz poszedłem na badania krwi, dostałem rachunek większy niż miesięczna pensja w Polsce. Pani w rejestracji powiedziała, że mogę „rozłożyć to na raty” – jakbym kupował pralkę, a nie sprawdzał, czy żyję. Nawet nie wiedziałem, że moje życie ma plan spłat. Kiedyś zadzwoniłem do ubezpieczalni i zapytałem, co obejmuje moja polisa. Pani powiedziała: „Mostly vibes”. Serio?! Prawdopodobnie nie przeżyję tu żadnej choroby, ale za to umrę z klasą – z rachunkiem w ręku i szerokim uśmiechem na twarzy, bo dentystę też odwiedziłem. Za drugą pensję.
A reklamy? Och, to prawdziwa perełka. Amerykańska reklama potrafi sprawić, że zapragniesz produktu, o którego istnieniu nie wiedziałeś i który najpewniej zniszczy twoje życie.
„Do you suffer from dry elbows at night”? – zapyta cię aktorka z twarzą anioła i głosem Siri.
„Ask your doctor about ElboXtra”.
A potem 30 sekund efektów ubocznych, w tym śmierć, halucynacje i nagła chęć przeprowadzki do Idaho.
Ale i tak myślisz: Hmm… może faktycznie mam suche łokcie…?
No i Thanksgiving, czyli Święto Dziękczynienia – amerykańska wersja świętej wojny kulinarnej. Ludzie gotują przez trzy dni, kłócą się o to, kto przyniesie żurawinę, i dekorują dom tak, jakby miał odwiedzić ich sam Abraham Lincoln. Wszyscy zbierają się przy stole, by wspólnie… unikać rozmów o polityce, COVIDzie, szczepieniach, inflacji i wujku Larrym, który od 2008 r. nie wypił nic bez procentów.
Indyk jest zawsze suchy, puree ziemniaczane wygląda jak coś, co można użyć do izolacji dachu, a deser zawiera dynię w formie, która nie powinna być legalna. Ale wszyscy się uśmiechają, bo przecież chodzi o rodzinę, wdzięczność i fakt, że jutro można bić się o telewizor na Black Friday.
Tak właśnie żyje się w Stanach – jak w parku rozrywki, gdzie bilety są za drogie, karuzele trochę rdzewieją, ale i tak chcesz jeszcze raz, bo sprzedają watę cukrową z brokatem i nikt cię nie osądza, że nosisz spodnie dresowe do restauracji.
W krainie Świętego Mikołaja, paragrafów i wózków wielkości traktora.
Amerykańskie Boże Narodzenie to nie święta. To wydarzenie. Spektakl. Bitwa na dekoracje, która zaczyna się zaraz po Halloween. W niektórych dzielnicach konkurencja jest tak zacięta, że mieszkańcy biorą urlop, żeby ustawiać świecące renifery na dachach. Sąsiad obok ma 46 tysięcy lampek, sztucznego śniegu więcej niż na całym Podhalu i Mikołaja w pełnym 3D, który co 15 minut śpiewa Jingle Bell Rock z akcentem z Teksasu.
W marketach kolędy zaczynają lecieć w listopadzie, choinki stoją obok plastikowych kościotrupów, a w dziale z ozdobami można kupić bombkę w kształcie hamburgera. Tak, hamburgera albo pistoletu, albo flagi USA. Jezus by się lekko zdziwił, ale przecież to kraj, w którym można być patriotą i fanem Kevina samego w Nowym Jorku jednocześnie.
Jeśli chodzi o amerykańskie szkoły, to przypominają seriale młodzieżowe. Wszystko wygląda jak plan zdjęciowy – szafki, cheerleaderki, trener z gwizdkiem, który wygląda, jakby nigdy nie trenował nic poza podnoszeniem donuta. Dzieci uczą się tu o „self-esteem”, noszą identyfikatory, a matematyka jest opcjonalna – ale za to potrafią recytować preambułę Konstytucji, cytować Disneya i zagrać hymn na ukulele.
A propos prawa – w USA można pozwać wszystko i wszystkich. Gorąca kawa? Pozew. Poślizgnięcie się na winogronie? Pozew. Niezadowolenie z pogody? Czekam, aż ktoś spróbuje. Ludzie mają tu więcej praw niż zdrowego rozsądku. Kupując mikser, musisz przeczytać ulotkę ostrzegającą, że „nie należy wkładać go do ust podczas pracy”. Poważnie. Kraj, w którym muszą przypominać, że proszek do prania nie jest przekąską (pozdrawiam cię, TikToku), naprawdę ma potencjał.
I wreszcie…
Zakupy w USA to coś więcej niż potrzeba – to styl życia. Wchodzisz do sklepu po chleb, wychodzisz z kajakiem, świecącym jednorożcem i lodówką w promocji. Sklepy są ogromne. Naprawdę ogromne. Wózki sklepowe wyglądają jakby były zaprojektowane do przewożenia mebli i to w całości. Działy są oznaczone tak, jakbyś zwiedzał nowe terytorium: „Frozen Foods”, „Meat”, „Apparel”, „Weapons” – wszystko w jednym miejscu. A na końcu, przy kasie, w sekcji „impulsywne zakupy”, czeka na ciebie zestaw do testowania DNA, karabin maszynowy i Snickers w rozmiarze cegły.
Co najzabawniejsze – w USA wszystko można zwrócić. Wszystko. Kupiłeś telewizor, obejrzałeś sezon „Bridgertonów” i już ci się nie podoba? Oddajesz. Buty – noszone przez tydzień? Oddajesz. Narzeczoną może nie, ale całą resztę – spokojnie. Ludzie w kolejce do zwrotów opowiadają o swoich produktach jak o byłych partnerach: „Nie pasowaliśmy do siebie…”, „Za dużo hałasu…”, „Zaczął przeciekać…”.
I tak sobie żyję. Wśród absurdów, wózków XXL i ludzi, którzy w listopadzie noszą swetry z reniferem, a w grudniu krótkie spodenki, bo „przecież to tylko -2°C”. Uczestniczę w tym amerykańskim cyrku, balansuję między zachwytem a śmiechem, i każdego dnia pytam sam siebie: czy to już parodia, czy jeszcze rzeczywistość? Ale wiecie co… Parodia, nie parodia – przynajmniej tu można zamówić pizzę o 3 w nocy, a pani z apteki powie ci „God bless you”, gdy kupujesz pastylki na ból gardła i masz przypadkiem refleksję nad życiem.
Może kiedyś się zdecyduję, żeby zamieszkać w Stanach, ale sam przecież napisałem taką rekomendację, że raczej nie mam ochoty. Tylko w jakim celu? Odkąd pracuję w radiu Deon w Chicago, wciąż dostaję pytania, czy już się przeprowadziłem do Stanów? Jeszcze nie, wciąż mieszkam w Galway i to tym irlandzkim, a nie amerykańskim, a o ile w ogóle się tam pojawię, to chyba tylko na chwilę. 😉
Bogdan Feręc
Photo by Shari Sirotnak on Unsplash