„Bo tutaj jest, jak jest”

Punktem wyjścia do dzisiejszego felietonu stała się pewna podróż środkiem komunikacji miejskiej, czy też transportu publicznego w Galway, a nie była ona ani pierwszą, ani prawdopodobnie ostatnią, ale była tą, o której myślałem, że przestały się zdarzać, bo Polacy przyzwyczaili się już do Irlandii.
Okazało się jednak, że malkontentów wciąż mamy, potrafią też wyrażać swoje niezadowolenie w jakże ekspresyjny sposób, a nawet przy użyciu naszych rodzimych „przerywników”, które znane są przez Irlandczyków, jak i przez ludy napływowe. Tak na marginesie pozwalam sobie zwyczajowo wyrazić swoje niezadowolenie, gdy ten lub ów obcojęzyczny próbuje błysnąć przede mną znajomością polszczyzny, w większości rynsztokowej, gdyż tę posiadł, więc „przerywnikami” chwali się już na początku naszej znajomości.
Chyba jednak nie ma się czemu dziwić, skoro parka stojąca na przystanku, również dała popis ich znajomości łaciny podwórkowej, a muszę ich umieścić w czołówce stawki.
Bardziej niż rzadko zdarza mi się ujawniać publicznie moją przynależność narodową, chociaż nie robię tego ze wstydu, ale by móc swobodnie poruszać się w tłumie, który traktuje mnie całkiem obojętnie, czyli, jak człowieka zajętego własnymi sprawami. Niech będzie, przez te lata na wyspie, trochę się zirlandyzowałem, ale przecież wciąż tkwi we mnie słowiańska dusza, która wielokrotnie daje znać o sobie. Jednak taka moja poza, bo przecież nigdy nie chciałem zmieniać się w kogoś, kim nie jestem i nigdy nie będę.
Nawet zapatrzony w witrynę sklepową, mogę obserwować w jej odbiciu wszystko, co dzieje się za moimi plecami, a to daje doskonałą pozycję do podglądania zachowań ludzi. Wrosło już we mnie, i natychmiast reaguję na dźwięki języka polskiego słyszanego na ulicy, a nawet wyostrza mi się wówczas słuch. Nie dzieje się to z ciekawości, o czym to akurat krajanie dyskutują, bo chyba automatyzm tego zachowania jest typowym dla wszystkich Polaków na obczyźnie.
Tym razem było dokładnie tak samo, więc parka deliberowała, a ja patrzyłem w dal, skąd nadjechać miał temat tej głośnej dysputy.
Prawdą jest, że było kilka minut przed godziną szesnastą, a to oznacza jedno, czyli w uroczym skądinąd Galway korki, w których swobodnie utknąć może również autobus. Opóźnienie sięgało już trzech minut, rozmowa miała charakter bardziej niż bujny, a i zaczynała przybierać na sile z każdą upływającą minutą. To właśnie wtedy po kilku rzuconych od niechcenia, a rzeczonych już „przerywnikach”, zaczęły się one sypać rzęsiście z ust obojga, niczym deszcz podczas ostatniej ulewy, która przeszła nad miastem.
Sama treść rozmowy nie była specjalnie zajmująca i można ją skwitować jednym zdaniem, więc wyrażono oburzenie na spóźnienie autobusu.
To natomiast rozwinięte zostało do poziomu rozprawy filozoficznej, a nawet żałowałem, że nie było w pobliżu żadnego z pracowników Bus Éireann, który na dodatek byłby biegły w naszej mowie, a może nawet znał ją choć trochę, albowiem mógłby wyciągnąć wnioski i te wdrożyć, by usprawnić funkcjonowanie firmy przewozowej. Generalnie całą treść rozmowy można było rozpocząć i zakończyć jednym zdaniem, może dwoma, ale rozbudowana została do granic możliwości słowotwórczych, więc suto zakrapiana stała się „przerywnikami”.
Styl wypowiedzi sugerował wyraźnie, iż kierowca jest niespełna rozumu, jego rodzina również, ceny biletów są za wysokie, a trzymając się faktów, padło stwierdzenie, że „ceny są zbyt drogie”. Jakby tego było mało, sprawne ucho po przefiltrowaniu tych wszystkich „ku*ew”, że posłużę się cytatem, doprowadziłoby do młoteczków i za ich pośrednictwem kosteczek słuchowych informację, że Bus Éireann powinien płacić za czas oczekiwania na przystanku.
Pomyli się ktoś, o ile pomyśli, że para naszych rodaków rozpromieniła się z radości, kiedy nareszcie, z ośmiominutowym spóźnieniem wóz narodowego przewoźnika pojawił się na przystanku.
Wtedy usta pary oczekujących Polaków rozwinęły się do pełni ich szerokości, a wiadra pomyj słownych zalały nie tylko szybę, ale cały 14-metrowy dwupiętrowy autobus. Przywoływano tu do życia słowa, których nie powstydziłby się nawet najzagorzalszy bywalec spod budki z piwem, a szło w dyskusji z pojazdem słownictwo uważane przede wszystkim za wulgarne.
Sam autobus zachował stoicki spokój, jego kierowca również, czyli podjechali na przystanek, otworzyły się drzwi, „drajwer” wypuścił pasażerów i skinieniem dłoni zaprosił oczekujących na pokład.
Tutaj również nie obyło się bez pewnego zgrzytu, bo niewielki ogonek zaczął kłębić się przy drzwiach wejściowych, co właściwie też jest normalnym zjawiskiem, ale przyjmijmy, iż znakomita większość przyszłych pasażerów w spokoju oczekiwała, by postawić nogę na podłodze pojazdu. Znakomita większość, ale nie oni, bo zaczęli się przepychać do wejścia, komentować zachowanie ludzi, że… i użyję tu eufemizmów, opieszali, że nie umieją wsiąść do autobusu, że ów krewki krajan, by tę ciżbę rozgonił. Partnerka speca od nauki sposobu wsiadania do pojazdu komunikacji miejskiej w Galway, jakby zapomniał, do czego ona w ogóle go ma, przypominała potomkowi bojowników o wolność polskiego narodu zza pleców, iż powinien być bardziej asertywny w swoich działaniach, a pozwolę sobie zacytować jej słowa, gdyż stwierdziła:
– No, popchnij tą babę, bo ku*wa stoi na drodze.
Niestety Bus Éireann to jednak nie Ryanair, a i przebywało już w nim wcześniej kilkanaście osób, więc akurat tak się złożyło, że nie było dwóch wolnych miejsc obok siebie i zarezerwować też ich do tej pory nie można. Para, a jak domniemam, była w związku romantycznym, więc usilnie starała się zająć miejsca obok siebie. To jednak się nie udało, choć zasiedli jedno za drugim, a i towarzysz mojej podróży zachował się jak gentelman, gdyż stwierdził:
– Ty, Elka, tu siadaj.
Wymieniona z imienia karnie poddała się woli swojego oblubieńca, a wyraziła jednocześnie swoje niezadowolenie, iż z „tym motłochem” musi się gnieść. Autobus ruszył i migające za szybą obrazy wyłączyły aparaty mowy pary Polaków, którzy zatopili się w kontemplacji miasta i jego architektury.
Ja oczywiście rozumiem złość z tytułu „niebycia” na czas autobusu, a zdarza się to nad wyraz często, więc można mieć także uzasadnione pretensje. Weźmy jednak pod uwagę trochę inny aspekt naszych irlandzkich podróży, bo chodzi o wszechobecne korki na ulicach. Wtedy okaże się, że kierowca, który przyjedzie kilka, a może nawet kilkanaście minut po czasie, jest Bogu ducha winien. Przecież nie robi tego specjalnie, nie jest też anemikiem, czyli poniekąd mogę powiedzieć, że winnymi są kierowcy prywatnych samochodów.
Z tym akurat zgodzą się Polacy pracujący „w autobusach”, a jest ich całkiem spora grupa i nawet mają swoje konta w mediach społecznościowych, gdzie zamieszczają nagrania z ich pracy.
Tego rodzaju zachowań, jak tej pary z Galway, nie spotyka się teraz już często, choć nadal się zdarzają, a częściej widzę je w sklepach pewnej niemieckiej sieci, która stała się w Irlandii ulubioną przez Polaków. Ów sklep z niebiesko-żółtym szyldem, może stać się kopalnią takich właśnie przykładów, więc może skala braku kultury językowej wcale się nie zmniejszyła, a przesiadła do swoich samochodów. Z tego natomiast wynika, że nie umiemy szanować ani własnego języka, którego żaden z okupantów nie umiał nam odebrać, a tak przecież przydarzyło się Irlandczykom, ale nie mamy również szacunku do innych osób. Nie szanujemy także samych siebie, o ile zastanowić się nad tym, bo tego rodzaju zachowaniami, wystawiamy sobie i naszym rodakom wizytówki.
Mogę też zapytać, czy takimi ludźmi jest większość naszej irlandzkiej diaspory, a pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że to wyłącznie przypadki, jakie są niemiłym przypomnieniem, że jednak jestem Polakiem i nie mogę o tym nigdy zapominać, nawet kiedy bardzo bym tego chciał.
W tym zakresie więcej zrobić nie mogę, a tylko dlatego, że wówczas całkowicie odetnę się od moich rodaków, o których słyszałem i słyszę w Irlandii wiele dobrego. Jesteśmy chwaleni za wiele rzeczy, mamy tu ugruntowanie dobrą opinię, a nawet można użyć stwierdzenia, że chyba najlepszą wśród ludów napływowych. Nasz dobry wizerunek budowaliśmy na wyspie przez lata, więc szkoda będzie, jeżeli zniszczymy go jednym nierozważnym zdaniem, bo jednak znam kilku Irlandczyków, którzy trochę rozumieją po polsku, a jestem zdania, iż tę rozmowę z przystanku, raczej by rozszyfrowali.
Bogdan Feręc
Fot. CC BY 2.0 Cityswift