Jak się pracuje z zakonnicami?

Dosyć dziwnie toczą się niekiedy koleje losu, a nigdy nie przypuszczałem, że będę pracował w instytucji, która ma cokolwiek wspólnego z Kościołem Katolickim, ale i każdym innym, jednak życie postanowiło, iż wepchnie mnie na tę drogę.

Kiedy po wielu latach pracy w sektorze motoryzacyjnym uznałem, że czas się z nim rozstać, zmienić coś w swoim życiu, uspokoić je zawodowo, mieć mniej obowiązków, przez kilka miesięcy myślałem, co w ogóle mógłbym i chciałbym robić. Pomysłów było kilka, ale wciąż nie szły w tym kierunku, czyli nadal w sferę profanum, a nie sacrum.

Tu jednak los mój stwierdził, że prawdopodobnie szybko się jakąś zwykłą pracą znudzę i zacznę szukać kolejnej drogi, czyli dał mi zajęcie, którego w żaden sposób nie można nazwać wypełnionym bezczynnością połączoną z powtarzalnością.

Tak trafiłem do domów opieki dla emerytowanych zakonnic, którym, jak się okazuje, pomagam w życiu codziennym. Pierwsze dni były niczym innym, jak sondowaniem i sprawdzianem możliwości, więc zaczęło się bardzo typowo. Później wyszło na jaw, że one, jak i ja, umiemy nawiązać nić porozumienia, a i nie jestem taki, jakim był mój poprzednik, więc siostrzyczki się rozszalały i zmieniły zasady, jakie panowały w pięciu ich domach, którymi się opiekuję.

Zasada najważniejsza, a już jej nie ma, więc i one łamią przepisy, to wejście do pokoju.

Kiedy obca osoba, a szczególnie mężczyzna, wchodzi do pokoju, w którym jest zakonnica, drzwi wejściowe muszą pozostać otwarte i nie ma od tego odwołania. Oczywiście, tak było, ale jakieś cztery tygodnie, bo teraz, jak chcę je zastawić otwarte, słyszę tylko:

– Zamykaj drzwi, bo zimno wpada.

To tak trochę, jakbym był już „swój”, a z tym zimnem to też ciekawa sprawa i o ile we wszystkich pięciu domach jest ciepło, a jak na irlandzkie warunki gorąco, tak temperatura w pokoju, nie może spaść poniżej 22 stopni. Wówczas zaczyna się ganianie po korytarzach, pisk opon wózków inwalidzkich słychać wszędzie, chodziki odrzucane są pod ściany i biegają dziewczyny z rozwianymi włosami krzycząc wniebogłosy, że mróz na szyby prawie wchodzi. Daje się też słyszeć pytania, „gdzie jest hydraulik?”, bo to on odpowiedzialny jest za temperaturę, a o ile przebywa poza obiektem, dostaję nakaz, żeby do niego zadzwonić, i ma się zjawić „na ten tychmiast”, albowiem ręce grabieją i różańce z nich wypadają.

Tego wzywam, choć już wie, że jak do niego dzwonię, to oznacza tylko jedno, czyli chłód się rozsiał po całym budynku i termometry w pokojach wskazują dramatyczne 21 stopni Celsjusza.

Tak sobie ostatnio nawet pomyślałem, że w tych domach to jednak nic nie dzieje się normalnie, bo nawet krótka praca, może ciągnąć się w nieskończoność. W minionym tygodniu poproszono mnie, żebym sprawdził komputer, bo coś dziwnego się z nim dzieje, więc w ocenie ex Służebnicy Pańskiej, popsuł się i trzeba naprawić.

Przyszedłem, nałgałem, że byłem zajęty, więc zjawiłem się dopiero po 20 minutach od wezwania, ale zanim ustaliłem, co się stało z komputerem, otrzymałem pełne informacje na temat ostatnich wydarzeń, jakie miały miejsce w domu, zaparzono mi herbatę i musiałem zjeść dwa ciasteczka, bo samodzielnie pieczone. Powoli jednak zmierzałem do celu, czyli zagaiłem, co tam znowu zepsułaś w komputerze? Wówczas padła odpowiedź, że coś wyskakuje.

Owszem, wyskakiwało, ale to jakaś reklama programu antywirusowego się zainstalowała i wystarczyło 10 sekund, żeby sprawę załatwić. Wystarczyło, ale spędziłem na herbatce i pogaduszkach prawie 30 minut, więc praca zapisana została w moim rozkładzie zajęć, jako bardzo poważna.

Była też kwestia samochodu, który nagle zaczął pokazywać dziwne znaczki, więc mamy za kierownicą prawdziwą feerię światełek, której nie powstydziłaby się żadna z choinek.

Spojrzałem i zawyrokowałem, że samochód musi udać się na warsztat, bo nie ma w nim niczego, więc brak mu oleju, wskaźniki grubości klocków hamulcowych wołają o pomoc, a i silnik mruczy, że jednak coś tam mu jest nie tak. Do tego pulsował napis, aby udać się dawno temu na przegląd, o czym również poinformowałem właścicielkę pojazdu japońskiej marki.

Nie była zadowolona, bo myślała, że jednak mógłbym coś z tym zrobić, ale cóż, czasami potrzebni są specjaliści.

Miałem mówić jednak o czymś innym, czyli, czy łatwo się pracuje z osobami starszymi, do tego z zakonnicami, a w mojej opinii, lekko oderwanymi od realiów „naszego” świata. Nie, choć praca sprawia wiele przyjemności, bo jest miło i kulturalnie, ale z całą pewnością, drobiazgi urastają do rangi problemu. Powód tego jest prosty, a zauważyłem ten już na początku mojej pracy w domach niezwykle spokojnej starości, co teraz jedynie potwierdzam każdego dnia.

One po prostu się nudzą, a siedząc godzinami w pokojach, słyszą najdrobniejszy szmer, znajdują najmniejszą nieścisłość, ale są też w stanie zauważyć coś, czego inny człowiek nie nazwie przez całe swoje życie odstępstwem od normy.

To ich nudnawe życie, przerywane monotonią dnia codziennego i stałymi elementami, więc nabożeństwami oraz modlitwą, stało się poniekąd ich krzyżem, z którym na plecach zmierzają do swoich niebiańskich łąk.

Często jest jednak wesoło, spędzamy całkiem dużo czasu na mniej lub jeszcze mniej ciekawych rozmowach, a i prowadzone są pościgi, jak akurat jestem „na obiekcie”. Był niedawno taki przypadek, że z jedną z pensjonariuszek spotkaliśmy się na różnych korytarzach kilka razy, a ta się porusza, wspierając balkonikiem. Wówczas w swoim stylu, który już poznały, stwierdziłem, żeby przestała mnie szpiegować, bo nie mogę pracować. Nie przeszło to bez echa, a kiedy już przestała zanosić się śmiechem, siostrzyczka rozpowiedziała to swoim koleżankom i te przez pół dnia ostrzegały mnie, gdzie jest moja „prześladowczyni” i powinienem czmychnąć za najbliższy róg korytarza.

Przyszło mi też wbić gwóźdź w ścianę, gdyż miał tam krzyż zawisnąć, co nawiasem mówiąc, zakończone było sukcesem, ale później, prawie wszystkim się przypomniało, że i one chcą gwoździe w ścianach. Musiałem więc udać się do sklepu, kupić dwa kilogramy gwoździ i wbijać, wbijać i wbijać. Będąc przy gwoździach, a mam nadzieję, że wierzący nie będą mieli mi tego za złe, ponownie ukrzyżowałem już dwóch Jezusów, albowiem zaprawdę powiadam Wam, zeszli byli ze swojego miejsca, choć to nie była jeszcze pora, natomiast matce Jego musiałem usunąć zielonkawy nalot z twarzy, gdyż się pojawił.

To w sumie bardzo ciekawe, gdy pracuje się z zakonnicami, a i jest wiele w tym naturalności i czegoś, czego niewiele osób w życiu zawodowym doświadcza. One naprawdę się cieszą, jak rano przychodzę do pracy, więc powitania są szczere, a teraz nawet wiedzą, że nie będzie to nudny dzień, bo zawsze coś się wymyśli, żeby dom wypełnił się śmiechem.

Przed samymi świętami pchałem przed sobą wózek wypełniony ozdobami, natomiast dziewczyny, bo tak się do nich zwracam, kiedy deliberują w większej grupie albo po imieniu, miały wieszać na choinki, a właśnie mijałem jedną z najstarszych mieszkanek, która liczy sobie już 96 wiosen. Pomimo tego wieku, wciąż jest sprawna intelektualnie, choć muszę jej przypominać, że jak do mnie rozmawia, to jednak niech trzyma się angielskiego, bo irlandzki to ja znam, ale tylko cztery słowa.

Kiedy znaleźliśmy się obok siebie, a używa chodzika z kółkami, zapytałem, czy będziemy się ścigać? Odpowiedź mnie zaskoczyła, bo z radosnym uśmiechem na twarzy stwierdziła, że i tak nie mam z nią szans, więc nie będzie mi robić wstydu na cały dom.

Ostatnio wizytował jeden z domów biskup Galway i bliższej oraz dalszej okolicy i przez przypadek na siebie wpadliśmy, a to wówczas usłyszałem, jak „szefowa” przedstawiając mnie, powiedziała, że to nasz nowy „dyrektor techniczny”, co akurat bardzo mnie rozbawiło, bo ja tylko naprawiam wszystko to, co dziewczyny potrafią popsuć. Chwilami mam też nieodparte wrażenie, że robią to specjalnie, żeby tylko ktoś poświęcił im trochę uwagi.

Są też wydarzenia mniej przyjemne, co sugeruje wiek pensjonariuszek, więc zawsze poruszenie budzi odejście którejś z zakonnic do Domu Pana. Pracuję tam kilka miesięcy, a przeżyłem już dwa takie, chociaż jak się wydaje, nie były one ostatnimi. Tu pewna moja obserwacja, bo po ceremonii pożegnania i ostatniej drodze, dziewczyny jakby potrzebowały jeszcze większej dawki humoru, żeby odsunąć od siebie myśli o ich nadchodzącym końcu. Wtedy, o ile jest to możliwe, a i trzeba zwrócić uwagę, czy nie wpłynie to na inne mieszkanki, trzeba się wysilić, aby znaleźć balans pomiędzy nieuchronnym a życiem doczesnym i nie przesadzić z żartami.

Bogdan Feręc – wciąż niewierzący, choć koledzy przez tę pracę wróżą mi nawrócenie.

Image by Montse Sanchez from Pixabay

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
ZNAJDŹ NAS:
Papież Franciszek z
25 lat ciszy po Toma