Umęczon pod poncką pigułą

Kiedyś, ale nie tak dawno, bo w lutym fachowa siła medyczna zażyczyła sobie zobaczyć, jak wyglądam w środku, więc żebym im nie przeszkadzał, uśpili mnie, by spokojnie popsuć powłoki mojego ciała i sprawdzić, jakie szkody poczynione są w człowieku.

Ten czas minął, doprowadziłem się do porządku, zabliźniłem rany i już myślałem, że dadzą mi spokój, ale nie… Co jakiś czas ślą mi wezwania, a i straszą, że jak nie przyjdę, to mnie karą na kwotę obciążą, bo tak. Żeby uniknąć strat finansowych, stawiam się na każde żądanie, a tam wyprawiają ze mną najróżniejsze rzeczy i nawet podejrzewam, że sprawia im to dużą przyjemność.

Z ostatnim takim przypadkiem miałem do czynienia w piątek, kiedy to Galway University Hospital zażyczył sobie wykonać na mnie „stress test”, jako procedurę, chociaż nazwałem to po zakończeniu procederem medycznym.

Sama nazwa może zestresować, bo przecież wcześniej nie wyjaśnią, jakie obrzędy będą stosować, czyli napięcie utrzymują, jakby jakiś dobry thriller kręcili. W tym szpitalu, a pojawiam się w nim cyklicznie, zazwyczaj czuję się zagubiony, a to tylko dlatego, iż korytarzy tam mrowie, zakrętów jeszcze więcej, a informacja na wezwaniu skąpa. Są oczywiście punkty mieszania w głowie, nazywane dla niepoznaki informacyjnymi, a jak mi ostatnio kobiecina wytłumaczyła, gdzie mam się udać, przez 15 minut szukałem drogi powrotnej.

Wolałbym, żeby dyrekcja szpitala w Galway dała mi kompas i wyznaczyła azymut, to z całą pewnością byłbym się odnalazł szybciej, niż z pomocą pani informacyjnej.

*

W piątek było trochę inaczej, bo pojawiłem się w znanych już nieco rejonach, chociaż i tak, zamiast napisać na zawezwaniu, żeby pójść na kardiologię, komuś lekko ręka się omsknęła i wysłano mnie do budynku, gdzie prowadzi się spotkania z lekarzami przedostatniego kontaktu.

Przeżyłem tę ich małą wpadkę, a nawet nie doprowadzili mnie do szału, co potrafią zrobić, więc w podejrzanie dobrym nastroju trafiłem do recepcji kardiologicznej, ale całkiem innej niż zwyczajowo.

Tam, miła skądinąd pani stwierdziła, że musi porozmawiać przez telefon i nieznoszącym sprzeciwu gestem ręki wskazała krzesło, bym w mękach stojących nie oczekiwał. Kiedy po kilku minutach przekręciła moje nazwisko, do czego już jestem przyzwyczajony, a nawet na nie reaguję, wezwała do siebie, padło sakramentalne pytanie o numer telefonu. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie pamiętam, bo do siebie nie dzwonię i niech zada pytanie dodatkowe. Zapadła grobowa cisza, widziałem, jak uruchamia zwoje myślowe, bo przecież każdy podaje numer telefonu, a ten nie. I w końcu jest…

Datę urodzenia podaj, bo Cię muszę potwierdzić, że Ty to Ty, a nie przysłałeś kogoś na zastępstwo. Przebiegła mi myśl, że może, zamiast przypominać sobie dzień moich narodzin, mógłbym Rejtana odstawić i rozerwać siłą nabrzmiałych mięśni koszulę, by ranę gojną na klatce z piersiami okazać. Ta miałaby stać się dowodem w sprawie, iż jam ci on, więc wezwanie moje jest i opiewa na osobę stojącą za pleksą dzielącą czynniki chorobowe od personelu placówki.

Z tą datą nie było jednak problemu, bo podawałem ją w ostatnich kilku miesiącach setki razy, więc recepcyjna ponownie wyznaczyła mi miejsce siedzące i dodała, że „soon”, „któś” się po mnie zgłosi. Tak było i przyszła młoda, dodam atrakcyjna specjalistka, a jak się następnie okazało, w nikczemnym wzroście krył się jednak demon. Na początku było całkiem miło, bo po wymianie typowych szpitalnych uprzejmości fachowa siła medyczna przeszła do rzeczy, więc zrobiła to, co w kobietach cenię najbardziej, czyli powiedziała „rozbieraj się”. Wykonałem polecenie bez szemrania, a ta, oj doloż moja oraz losie zły i podły, zaczęła mnie oblepiać gąbkowanymi naklejkami z metalowymi zakończeniami. Prądem będzie razić – pomyślałem, ale nie, podłączyła mnie do komputera i kazała wejść na wagę.

Ta zaś wskazała, co wskazać musiała, a wówczas inteligencja zawarta w programie stresującym, parametry testu dobrała.

Perfidia specjalistki kazała mi następnie wejść na mechaniczną bieżnię i iść, ale zaznaczyła, że mam się dostosować do tempa, jakie będzie zielonooka kuzynka Lucyfera nadawać. No, chyba przesadziła, żeby mnie tak przegonić, chociaż, jako że jednak kobieta, zaczęła delikatnie, bawiła rozmową, głównie o efektach ubocznych, które miałem odczuwać, ale wykazała się też empatią, bo stwierdziła, że jakby coś się działo, to mam jej powiedzieć albo paść bez ducha, to wówczas ona test zakończy. Mogłem też skorzystać z przycisku ratunkowego, ów nadusić, co maszynerię zatrzyma.

Szedłem, szedłem szybciej i nawet truchtałem, ale to jej nie wystarczyło, bo spoglądając na moje umęczone ciało, w kącikach jej ust pojawił się szelmowski uśmieszek i przestawiła wajchę na maksa. Tego było już zbyt wiele, bo biegałem ostatnio jakieś 30 lat temu, więc po co to zaraz takie brewerie ze mną uskuteczniać i człowieka godności pozbawiać, a wszystko jakoby w imię medycyny.

Powiedziałem z trudem już wtedy, bo na bieżni byłem jakieś 15 minut, że może już skończymy z mnie mordowaniem, a wówczas rzekła ze smutkiem, że może się na to zgodzić, bo z czasem trochę przesadziła, ale dobrze mi szło, to nie chciała przerywać. Nawiasem mówiąc, dodała, że jak na trzy miesiące po operacji jestem w wyśmienitej formie, a i elektrokardiograf, do którego byłem okablowaniem przyłączony, niczego specjalnego nie pokazuje, więc mam bardzo dobre wyniki, jak na swój wiek i niejednego dwudziestolatka mógłbym zawstydzić.

Wtedy rzuciłem zasapanym głosem, że mogę dalej chodzić po tej bieżni, bo wcale nie czuję się z moim wiekiem źle, a nawet mam swoją wizję w tej kwestii i jak mi da odpocząć, a ja ustawię tempo, mogę chodzić do wieczora wraz z półwieczem moim. Postawiłem jednak warunek, że będzie mi na tej bieżni towarzyszyć…

*

Ta propozycja nie przypadła jej do gustu, więc zdjęła ze mnie druciki, odlepiła wprawnym szarpnięciem przylepce – rwąc przy okazji włos z falującej oddechem badanej klatki, kazała się ubrać, spakowała wydruki i rzuciła na odchodne, że jeszcze się spotkamy, ale muszę jej podać mój numer telefonu. Podałem. Zadzwoniła po jakichś dwóch godzinach i zapytała, czy ją pamiętam? Owszem, stwierdziłem, ale zaraz usłyszałem, że nie ze szpitala. Szybko jednak powiedziała, że skoro mam już problemy z pamięcią, to nie będzie ze mną rozmawiać, a mam do niej zadzwonić, jak sobie przypomnę.

Od paru dni myślę, skąd mogę ją znać, ale nic mi do głowy nie przychodzi, więc może na ten mój telefon czekać bardzo długo. Może się jednak zorientuje, że mam luki w pamięci i sama zadzwoni, żeby tę mi odświeżyć.

*

Tak prawdę mówiąc, tuż po wyjściu z miejsca kaźni (czytaj szpitala), trochę odczuwałem te jej wybryki, ale cóż, trzeba było sprawdzić, czy naprawiony zostałem w stopniu umożliwiającym mi życie aż po grób. Teraz czekam na ocenę, aby się dowiedzieć, czy „stress test” przeszedłem, czy też go oblałem.

Bogdan Feręc

Photo by Ryan De Hamer on Unsplash

© WSZYSTKIE MATERIAŁY NA STRONIE WYDAWCY „POLSKA-IE” CHRONIONE SĄ PRAWEM AUTORSKIM.
ZNAJDŹ NAS:
W Irlandii nie będz
Tanie domy w Dublini